Wydawało się, że sztylety ożyły. Uderzyły razem w krępujące Sola okowy. Ostre jak igły wbiły się w zaciśnięte dłonie, poszukując wrażliwych ścięgien.
Sos musiał zwolnić uścisk. Jego wzmocniona skóra mogła wytrzymać szybkie cięcia, lecz nie przedłużający się nacisk. Zwolnił jednak tylko jeden nadgarstek i szarpnął z całej siły za drugi, chcąc go złamać. Równocześnie jego stopa śmignęła w kierunku wewnętrznej powierzchni uda przeciwnika. Jednakże swobodny nóż Soła uderzył bezbłędnie, zatapiając się w drugim przedramieniu Sosa, a ponadto rozpędzona stopa napotkała nie udo, lecz twardą kość biodrową.
Rozłączyli się. Jeden miał na ciele białe ślady po miażdżącym nacisku, drugi zaś rany kłute, a z ramienia tryskała mu krew. Zakończyła się druga próba sił. Okazało się, że Bezimienny, choć potrafi złapać sztylety w dłoń, nie może ich utrzymać. Doświadczeni świadkowie skinęli z powagą głowami. Jeden z przeciwników był silniejszy, a drugi słabszy. W tej chwili przewagę miał Sol.
Pojedynek trwał. Na ciele Sola wykwitły siniaki, na skórze Sosa zaś pojawiły się niezliczone okaleczenia, żaden jednak nie zadał decydującego ciosu. Zaczęła się walka na wyczerpanie.
Mogła ona trwać długo, a tego nikt nie chciał. Potrzebne było zdecydowane rozstrzygnięcie, nie podejrzany remis. Jeden z dwóch wodzów musiał zwyciężyć. Rozumieli się bez słów. Przestali grac na zwłokę i przystąpili do ostatecznej rozgrywki.
Sol rzucił się w podobny sposób, jak uczynił to Sos podczas ich pierwszej walki, atakując nie tułów, niemal niewrażliwy na ciosy, lecz mięśnie i ścięgna nóg. Gdyby mu się udało okaleczyć Sosa, postawiłby go w bardzo niekorzystnej sytuacji. Ten uskoczył w bok, lecz Sol podążył za nim ze swymi nożami, wijąc się jak wąż. Przewrócił się teraz na plecy i uniósł stopy, gotowy uderzyć nimi przeciwnika. Tak zręcznie bronił się przed poprzednimi atakami, że Sos był pewien, iż walka bez broni musi mu być przynajmniej częściowo znana. Mogło to też tłumaczyć jego niezwykle dokonania jako wojownika. Jedyną przewagą, jaką naprawdę miał Sos, była brutalna siła.
Zrobił z niej użytek. Zgarbił się i runął na Soła, przyciskając go do ziemi ciężarem swego ciała. Zacisnął mu ręce na gardle. Dwa sztylety Soła uniosły się. Posługiwanie się nimi było utrudnione, lecz możliwe. Wbiły się w chrząstkę z obu stron szyi Sosa. Siła uderzeń była niewielka, ze względu na niewygodną pozycję atakującego, lecz ostrza wbijały się raz po raz w poszerzające się rany. Szyja była najodporniejszą częścią ciała Sosa, nie mogła jednak wytrzymać podobnego ataku przez dłuższy czas.
Sos podźwignął trochę ciało i zaczął miotać lżejszym przeciwnikiem w obie strony, ani na chwilę nie zwalniając okrutnego uścisku. Jednakże jego pozycja również uniemożliwiała mu uzyskanie zamierzonego skutku. Nagle głowę ogarnęły mu płomienie. Czułe nerwy zostały odsłonięte. Wiedział, że przegrywa tę fazę walki. Sztylety powalą go, zanim Sol utraci przytomność, której tak uparcie się trzyma.
Nie zdoła zakończyć walki nie robiąc mu krzywdy.
Zwolnił uścisk, złapał Sola za włosy, by nie dać mu unieść głowy, i z całej siły wbił pokryte zrogowaciałą skórą palce w jego odsłoniętą tchawicę.
Sol nie mógł oddychać. Przeszywał go straszliwy ból. Gardło zostało zmiażdżone. Nadal jednak okrutne sztylety poszukiwały twarzy Sosa, walcząc jeśli nie o zwycięstwo, to przynajmniej o obustronną porażkę. Sol nie rozumiał, co to znaczy przegrana w Kręgu.
Sos raz jeszcze zrobił użytek ze swej siły. Złapał jeden sztylet w rękę, wiedząc, że ostrze się nie wyśliźnie. Drugą ręką ponownie chwycił przeciwnika za włosy. Wstał podnosząc go z ziemi, zakręcił się w koło i wyrzucił przyjaciela z Kręgu.
Następnie sam wyszedł i runął na leżącego na ziemi przeciwnika. Sol wybałuszał oczy. Bezradnie przyciskał ręce do gardła. Sos odciągnął mu je i wbił palce w szyję, masując ją brutalnie. Jego krew kapała na pierś Sola, gdy przykucnął nad nim.
— Walka skończona! — krzyknął ktoś. — Wyszedłeś z Kręgu. Stój!
Sos nie zatrzymał się. Podniósł z ziemi jeden ze sztyletów Sola i wbił mu ostrze w podstawę szyi, tak jak go uczono na kursach.
Ktoś runął na niego, lecz Sos był na to przygotowany. Uniósł tylko jedną potężną rękę i odrzucił intruza na bok, nawet na niego nie spojrzawszy. Powiększył nacięcie, aż w tchawicy Sola pojawił się niewielki otwór. Następnie przystawił usta do rany. Rzuciło się na niego więcej mężczyzn. Ciągnęli go za ręce i nogi, trzymał się jednak mocno. Gdy Sos odetchnął, powietrze dostało się do płuc nieprzytomnego. Przyjaciel zaczął znowu niepewnie oddychać.
— Sav! To ja, Sav! — ryknął mu do ucha jakiś głos. — Red River! Puść go! Ja się nim zajmę!
Dopiero wtedy Sos uniósł powalane krwią usta i pogrążył się w nieświadomości.
Gdy się obudził, ból przeszywał mu szyję. Jego dłoń wyczuła tam bandaże. Sola pochyliła się nad nim z łagodnym uśmiechem i wytarła zimną gąbką pot spływający mu strumieniem po twarzy.
— Poznaję cię — szepnęła, gdy ujrzała, że otworzył oczy. — Nigdy cię nie opuszczę… Bezimienny.
Sos starał się coś powiedzieć, lecz nie zdołał wykrztusić z siebie nawet krakania.
— Tak jest, uratowałeś go — powiedziała. — Znowu. Nie będzie mógł mówić, ale jest w lepszym stanie niż ty, mimo że to ty zwyciężyłeś.
Nachyliła się, by pocałować go w czoło.
— Postąpiłeś bardzo odważnie, ratując go w ten sposób, ale to nic nie zmieniło.
Sos usiadł. Ból w szyi eksplodował, gdy jej dotknął. Nie mógł odwrócić głowy, zawzięcie jednak próbował to uczynić. Był w głównym namiocie, niewątpliwie w przedziale Soli. Rozejrzał się obracając całe ciało. Nie było tam nikogo oprócz nich.
Sola ujęła go delikatnie za ramię.
— Obudzę cię, zanim odejdzie. Obiecuję. Połóż się teraz, bo się zabijesz… po raz drugi.
Wydawało się, że wszystko się powtarza. Opiekowała się nim już tak kiedyś, dawno temu, i zako-chał się w niej wtedy. Gdy potrzebował pomocy, ona… Nagle był już następny dzien.
— Już czas — powiedziała budząc go pocałunkiem.
Założyła swój najelegantszy strój i była równie piękna, jak zawsze. Przedwcześnie spisał miłość do niej na straty. Uczucie nie umarło.
Sol stał na zewnątrz razem z córką. Miał bandaż na gardle i siniaki na całym ciele, lecz poza tym był w pełni sił. Uśmiechnął się, gdy ujrzał Sosa, i podszedł do niego, by uścisnąć mu rękę. Słowa nie były konieczne. Włożył małą dłoń Soli w rękę Sosa i odwrócił się.
Ludzie z obozu stali w milczeniu, gdy Sol ich mijał, oddalając się od namiotu. Dźwigał plecak, lecz nie miał broni.
— Tato! — krzyknęła Soli. Wyrwała się Sosowi i pobiegła za nim.
Sav skoczył za dziewczynką i złapał ją.
— On idzie na Górę — wytłumaczył jej łagodnym tonem. — Musisz zostać z matką i swoim nowym ojcem.
Soli znowu się wyrwała i dogoniła Sola.
— Tato!
Sol odwrócił się, uklęknął, pocałował ją i obrócił twarzą w kierunku, skąd przyszła. Wstał szybko i ruszył w dalszą drogę. Sos przypomniał sobie, jak próbował odesłać Głupiego na dół.
— Tato! — krzyknęła raz jeszcze, nie chcąc go opuścić. — Idę z tobą! Umrę z tobą! — dodała, aby wiedział, że rozumie.
Sol ponownie się odwrócił i spojrzał błagalnie na zebranych mężczyzn.
Żaden się nie poruszył.
Wreszcie wziął Soli na ręce i opuścił obóz.
Sola wtuliła twarz w ramię Sosa i łkała cicho. Nie chciała pójść po córkę.