Drapieżnik zboczył z kursu, podczas gdy wróbel wylądował na ziemi u stóp Soli i przysiadł tam, niezdolny poderwać się do lotu ze strachu lub zmęczenia.
Sos podejrzewał, że ptak boi się ludzi nie mniej niż swego wroga. Jastrząb krążył opodal, aż wreszcie się zdecydował. Był głodny.
Sol sięgnął do wózka ruchem tak szybkim, że niemal niezauważalnym, i wydobył z niego pałkę. Gdy drapieżnik zniżył lot ze wzrokiem utkwionym w siedzącego na ziemi ptaka, Sol zamachnął się. Sos wiedział, że jastrząb był poza jego zasięgiem i leciał o wiele za szybko… nagle jednak wydał on z siebie pojedynczy ostry okrzyk. Pałka uderzyła drapieżnika w locie, ciskając jego zmiażdżone ciało do rzeki.
Sos wytrzeszczył oczy. To było najszybsze i najdokładniejsze uderzenie, jakie kiedykolwiek widział, a przecież Soi zrobił to od niechcenia, rozgniewany na stworzenie, które nie posłuchało jego ostrzeżenia. Myślał dotąd, że tylko szczęście dało Solowi zwycięstwo w Kręgu, choć z pewnością był on zdolnym wojownikiem. Teraz zrozumiał, że szczęście nie miało tu nic do rzeczy. Sol po prostu bawił się z nim, dopóki nie został ranny, a potem zakończył szybko walkę.
Ptaszek skakał po ziemi, trzepocząc bezskutecznie skrzydłami. Sola cofnęła się, jakby na przekór dopiero teraz przestraszona, kiedy było już po wszystkim. Sos założył wyjętą z plecaka rękawicę, opuścił ostrożnie rękę, złapał za trzepoczące skrzydła i podniósł przestraszone stworzenie.
Okazało się, że nie był to wróbel, lecz jakiś podobny do niego ptak. Na brązowych skrzydłach miał żółte i pomarańczowe plamki, a dziób wielki i tępy.
— To na pewno mutant — powiedział Sos. — Nigdy przedtem takiego nie widziałem.
Sol wzruszył ramionami. Nie obchodziło go to. Wyłowił z wody ciało jastrzębia. Jeśli nie znajdą nic lepszego, pożywią się jego mięsem.
Sos otworzył rękę. Uwolniony ptak leżał jednak na dłoni patrząc na niego, zbyt przestraszony, by się poruszyć.
— Lec, głupi — powiedział potrząsając nim delikatnie.
Małe pazurki odnalazły kciuk mężczyzny i zacisnęły się na nim.
Sos wyciągnął ostrożnie dłoń i upewniwszy się, że stworzenie nie jest niebezpieczne, pociągnął za skrzydło, by zobaczyć, czy nie jest złamane. Pióra rozkładały się równo. Sprawdził również drugie. Dotykał ptaka lekko, tak by mógł on w każdej chwili wyrwać się na wolność, gdyby postanowił odlecieć. Oba skrzydła były nie uszkodzone, o ile Sos potrafił to ocenić.
— Startuj — powtórzył machając dłonią w powietrzu.
Ptak przycupnął, chwilami tylko rozpościerając skrzydła, by zachować równowagę.
— Jak sobie chcesz — powiedział Sos. Przysunął rękawicę do paska na ramieniu i potrząsał dłonią tak długo, aż ptak przeniósł się na nylon. — Głupi -powtórzył z nutą sympatii w głosie.
Wznowili marsz. Mijali pola i chaszcze, przedzielone wysepkami drzew. Gdy nadszedł zmierzch, brzęk owadów stał się głośniejszy. Najwyraźniej słychać go było w pewnej odległości, nigdy jednak nie dobiegał z ziemi. Nie natknęli się na tropy żadnych większych zwierząt. W końcu rozbili obóz nad brzegiem strumienia i złowili w siec kilka małych ryb. Sos rozpalił ogień, podczas gdy Sola z wprawą oczyściła i przygotowała ryby. Widać było, że zna się na tej robocie.
Przed nadejściem nocy otworzyli plecaki i wyciągnęli z nich dwa namioty z nylonowej siatki. Podczas gdy Sol się gimnastykował, Sos wykopał nad strumieniem dół na odpadki, Sola zaś zgromadziła stos suchych gałęzi do podtrzymywania ognia, którego blask najwyraźniej dodawał jej otuchy.
Ptak cały czas pozostawał przy Sosie. Gdy ten musiał sięgnąć do plecaka, odfruwał z jego ramienia, nie odlatywał jednak daleko. Nic nie jadł.
— Długo tak nie pociągniesz, Głupi — upomniał go czułym głosem Sos.
W ten sposób ptak otrzymał imię Głupi.
Gdy Sos wrócił do ogniska, ujrzał nagle przed sobą biały kształt, poruszający się cicho jak zjawa. Olbrzymia ćma zmierzchnica — stwierdził i postąpił w jej stronę.
Głupi zaskrzeczał i runął na nią. Doszło do krótkiej walki w powietrzu — w tym świetle owad wydawał się tej samej wielkości co ptak — po czym biel skurczyła się jak przekłuty balon i zniknęła w rozdziawionym ptasim dziobie. Sos zrozumiał: Głupi był nocnym ptakiem i źle czuł się w świetle dnia. Prawdopodobnie jastrząb zaskoczył go podczas snu i ścigał wciąż oszołomionego. Głupi pragnął tylko schronienia, w którym mógłby bezpiecznie przedrzemać dzień.
Rankiem zwinęli obóz i ruszyli w głąb zakazanych terenów. Na ziemi nadal nie dostrzegali śladów zwierząt. Sos zdał sobie sprawę, że nie przechodziły tamtędy żadne ssaki, gady, płazy ani owady. W powietrzu nie brakowało motyli, pszczół, much, skrzydlatych chrząszczy czy wielkich ciem, ale sam grunt, w normalnych warunkach najbogatsze siedlisko życia, był czysty.
Czyżby skażenie utrzymywało się w ziemi dłużej niż gdzie indziej? Ale przecież większość owadów przechodziła stadium larwy żyjącej pod ziemią lub w wodzie. … a rośliny były zdrowe. Przykucnął, aby pogrzebać patykiem w glebie.
Były tam larwy, dżdżownice i podziemne chrząszcze. Wyglądały normalnie. Życie istniało pod ziemią i ponad nią, ale co się stało z mieszkańcami powierzchni?
— Szukasz przyjaciela? — zapytała Sola zjadliwym tonem.
Nie próbował jej wytłumaczyć, co go zaniepokoiło. Sam nie był tego pewien.
Po południu znaleźli to, czego szukali: piękną otwartą dolinę, przez którą ongiś płynęła rzeka. Nad tym, co z niej pozostało, rosły drzewa. W górze strumienia dolina zwężała się w łatwą do strzeżenia rozpadlinę, z której wypływał wodospad. W dolnym biegu rzeka rozlewała się w porośnięte trzcinami mokradło, które niełatwo byłoby przebyć pieszo czy na łodziach. Z obu stron do doliny wiodły zielone przełęcze leżące pośród okrągłych gór.
— Stu mężczyzn z rodzinami mogłoby tu obozować! — zawołał Sol. — Dwustu! Trzystu!
Odkąd odkrył, że duchy Złego Kraju już im nie zagrażają, humor wyraźnie mu się poprawił.
— Wygląda nieźle — przyznał Sos. — Pod warunkiem, że nie kryje się tu żadne nieznane niebezpieczeństwo.
Czy rzeczywiście się nie kryło?
— Nie ma zwierzyny — stwierdził Sol poważnie. — Ale są ryby i ptaki. Będziemy mogli wysyłać ludzi po żywność. Widziałem też drzewa owocowe.
Sos zauważył, że Sol wziął sobie swój projekt do serca i zwracał uwagę na wszystko, co miałoby zapewnić mu sukces. Jednakże przedwczesny optymizm również mógł się okazać niebezpieczny.
— Ryby i owoce! — mruknęła Sola krzywiąc twarz. Wydawała się jednak zadowolona, że nie będą się już dalej zagłębiać w niebezpieczną strefę.
Sos również się z tego cieszył. Ciążyła mu aura Złego Kraju. Wiedział, że Rentgeny to nie wszystko…
Głupi ponownie zaskrzeczał, gdy pojawiły się wielkie, białe nocne kształty. Ze względu na kolor wydawały się znacznie większe niż w rzeczywistości. Ptak pofrunął za nimi uszczęśliwiony. Najwyraźniej ogromne ćmy były jego jedynym pożywieniem. Głupi — Sos zdał sobie właśnie sprawę, iż jest to samiec — pożerał je bez umiaru. Czyżby zachowywał je w wolu na chude noce?
— Okropny wrzask — odezwała się Soła.
Sos zrozumiał, że ma na myśli ochrypły okrzyk Głupiego. Nie znalazł na to żadnej odpowiedzi. Ta kobieta jednocześnie fascynowała go i doprowadzała do szału. Dla ptaka jednak jej opinia nie miała znaczenia.
Jedna z ciem przeleciała bezgłośnie tuż przed nosem Sola, kierując się ku ognisku. Ten błyskawicznym ruchem złapał ją w rękę, aby się jej przyjrzeć. Nagle zaklął użądlony i odrzucił ćmę od siebie. Głupi złapał ją natychmiast.