— Użądliła cię? — zapytał Sos. — Pokaż mi rękę.
Przyprowadził Sola do ognia i przyjrzał się ukłuciu.
U podstawy kciuka widoczny był pojedynczy ślad z czerwoną obwódką.
— Chyba nic groźnego — stwierdził Sos. — Po prostu obronne ukąszenie. Na twoim miejscu jednak rozciąłbym rękę i na wszelki wypadek wyssał jad, który może się tam znajdować. Nigdy nie słyszałem o ćmie z żądłem.
— Zranić własną prawą dłoń? — roześmiał się Soi. — Nawet o tym nie myśl, Doradco.
— Nie będziesz musiał walczyć przynajmniej przez tydzień. Wystarczy, żeby się zagoiło.
— Nie — to była cała odpowiedź.
Spali tak samo jak poprzedniej nocy: namioty ustawione obok siebie, w jednym ich dwoje, a w drugim Sos, który długo leżał w napięciu, nie mogąc zasnąć.
Nie był pewien, co go aż tak zaniepokoiło. Gdy w końcu zapadł w sen, śniły mu się potężne skrzydła i olbrzymie piersi, jedne i drugie w kolorze trupiej bieli. Nie wiedział, co przeraziło go bardziej.
Rankiem Sol nie obudził się. Ubrany leżał w namiocie. Trawiła go gorączka. Oczy miał na wpół otwarte, lecz wzrok utkwiony nieruchomo przed siebie. Od czasu do czasu poruszał powiekami. Oddech miał szybki i płytki, jak gdyby cos ściskało jego klatkę piersiową. Tak było w istocie, gdyż potężne mięśnie kończyn i tułowia były sztywne.
— Zabrał go duch-zabójca! — krzyknęła Sola. — Rentgeny!
Sos dokładnie obejrzał umęczone ciało. Nawet w chorobie jego potęga i siła robiły wrażenie. Sądził uprzednio, że Sol jest raczej sprawny w ruchach niż silny, lecz musiał przyznać, że się mylił. Zwykle poruszał się on tak płynnie, że muskulatura była niemal niewidoczna. Teraz jednak miał poważne kłopoty. Jakaś niszczycielska toksyna pustoszyła jego organizm.
— Nie — odparł Sos. — Rentgeny zabiłyby również i nas.
— Więc co to jest? — zapytała nerwowo.
— Nieszkodliwe użądlenie.
Ironia jednak nie wywarła na niej wrażenia. To on śnił o białych jak śmierć skrzydłach, a nie ona.
— Złap go za stopy. Mam zamiar spróbować ostudzić go w wodzie.
Żałował, że nie czytał więcej książek medycznych, choć i z tych, do których miał dostęp, zrozumiał niewiele. Zwykle ciało człowieka wiedziało, co robi. Być może gorączka była na cos potrzebna — aby wypalić jad? Bał się jednak pozwolić jej na dalsze szaleństwo pośród tkanek mięśni i mózgu.
Sola usłuchała go. Razem zanieśli masywne ciało Sola nad rzekę.
— Ściągnij z niego ubranie — warknął Sos. — Może dostać przy tym dreszczy. Nie możemy pozwolić, by mokry strój go zadusił.
Zawahała się.
— Ja nigdy…
— Szybko! — krzyknął pobudzając ją do czynu. — Od tego zależy życie twojego męża.
Sos ściągnął mocną nylonową kurtkę, podczas gdy Sola poluzowała sznur u pasa i zsunęła pantalony.
— Och! — zawołała.
Chciał ją ponownie zganić. W takim momencie nie powinna być przeczulona na punkcie męskiej nagości. Nagle ujrzał to, na co patrzyła. Zrozumiał wreszcie, co było między nimi nie w porządku.
Skutek obrażeń, wada wrodzona czy mutacja — tego nie mógł ocenić. Sol nigdy nie będzie ojcem. Nic dziwnego, że chciał osiągnąć sukces w życiu. Nie dane mu było doczekać się synów, którzy poszliby w jego ślady.
— Mimo to nadal jest mężczyzną — stwierdził Sos. — Wiele kobiet zazdrościłoby ci jego bransolety. — Zawstydził się jednak, gdy sobie przypomniał, że po ich spotkaniu w Kręgu Sol bronił go w podobny sposób. — Nie mów nikomu.
— Nie — odparła z drżeniem. — Nikomu. — Dwie łzy spłynęły jej po policzkach. — Nigdy.
Wiedział, że myślała o tym, jak piękne dzieci mogłaby mieć z tym wojownikiem, niezrównanym pod każdym względem prócz jednego.
Wciągnęli ciało do zimnej wody. Sos podtrzymywał głowę nad powierzchnią. Miał nadzieję, że nagłe oziębienie spowoduje dobroczynny skutek, ale w stanie pacjenta nie zaszła żadna zmiana. Sol miał przeżyć lub umrzeć niezależnie od ich wysiłków. Nie pozostawało im nic poza obserwacją.
Po kilku minutach Sos przetoczył Sola z powrotem na brzeg. Zaniepokojony tym zamieszaniem Głupi usiadł mu na głowie. Ptak nie lubił głębokiej wody.
Sos zbadał przyjaciela spojrzeniem.
— Będziemy musieli tu pozostać, dopóki jego stan się nie zmieni — powiedział, nie dodając jednak, w jakim kierunku może zajść ta zmiana. — Ma potężny organizm. Możliwe, że kryzys już minął. Nie możemy dopuścić do tego, by te ćmy użądliły nas. Prawdopodobnie umarlibyśmy, zanim noc by się skończyła. Najlepiej spać w dzień i stać na straży w nocy. Może wszyscy zmieścimy się w jednym namiocie i wypuścimy Głupiego, żeby latał na zewnątrz.
Jeszcze rękawice… Musimy je nosić przez całą noc.
— Tak — odparła głosem spokojnym i szczerym.
Wiedział, że czeka ich trudny okres. Nocą będą przerażonymi więźniami, zamknięci w zbyt ciasnej przestrzeni i niezdolni wyjść na zewnątrz. Będą się kryć przed zjawą o białych skrzydłach, starając się jednocześnie pielęgnować człowieka, który w każdej chwili może umrzeć.
Ciążyła im również świadomość, że Sol, nawet gdyby w pełni odzyskał zdrowie, nigdy nie zaspokoi swej kobiety o prowokujących kształtach, do której Sos będzie musiał się teraz przytulać przez całą noc.
Rozdział 3
— Spójrz! — krzyknęła Sola, wskazując na zbocze wzgórza po drugiej stronie doliny.
Było południe i stan Sola nie poprawił się. Próbowali go nakarmić, lecz jego gardło nie chciało nic przełknąć. Bali się, że wodą mógłby się zachłysnąć. Sos trzymał go w namiocie, osłoniętego przed słońcem i natarczywymi muchami. Niepewność i niemożliwość zrobienia czegoś bardziej skutecznego doprowadzały go do szału. Nie zwrócił uwagi na głupie zachowanie dziewczyny.
Ich kłopoty dopiero się jednak zaczynały.
— Sos, spójrz! — powtórzyła podchodząc do niego, by złapać go za ramię.
— Odejdź — warknął, spojrzał jednak we wskazanym kierunku.
Szary dywan rozpostarł się na pagórku i zaczął spływać majestatycznie na równinę, jak gdyby ktoś wylewał na okolicę gęsty olej z gigantycznego dzbana.
— Co to jest? — zapytała histerycznym tonem, który zaczynał go irytować.
Zauważył jednak, że przynajmniej liczyła się już z jego opinią. -Rentgeny?
Wytężył oczy w daremnej próbie dostrzeżenia jakichś szczegółów. To z pewnością nie mógł być olej.
— Obawiam się, że to jest właśnie to, co wytępiło zwierzynę w tym rejonie.
Jego nieokreślone obawy urzeczywistniały się z nawiązką.
Podszedł do wózka Sola i wyciągnął z niego dwie smukłe pałki. Były to lekkie, wygładzone pręty o zaokrąglonych końcach. Miały dwie stopy długości i półtora cala szerokości. Zrobiono je z imitacji drewna i były bardzo twarde.
— Weź je, Sola. Będziemy musieli jakoś z tym walczyć, a to powinna być najodpowiedniejsza bron dla ciebie.
Przyjęła pałki, z oczami utkwionymi w nadciągającej fali, choć było widać, że nie miała zaufania do tej broni.
Sos wyciągnął maczugę — nie dłuższą niż pałka i wykonaną z podobnego materiału, znacznie jednak cięższą. Na jednym końcu miała wygodną, karbowaną rączkę, na drugim zaś rozszerzała się w gładką łzę o średnicy ośmiu cali w najgrubszym miejscu. Maczuga ważyła sześć funtów, przy czym prawie cały jej ciężar skupiał się w jednym końcu. Tylko potężny mężczyzna mógł władać z łatwością podobną bronią, ale gdy nacierało się nią z całych sił, efekt był równie niszczący jak uderzenie młota kowalskiego. W porównaniu z innymi rodzajami broni maczuga była nieporęczna, lecz jeden solidny cios zwykle wystarczał, by zakończyć walkę, i wielu mężczyzn się jej bało.