— Chodź! — krzyknęła mu prosto w ucho. — Są już w połowie drogi!
Nie, nie mógł odpocząć, choć był niewypowiedzianie zmęczony. Dźwignął się na nogi i otrząsnął niczym wielki kudłaty pies. Zadrapania na twarzy szczypały go, a mięśnie ramion nie chciały się rozluźnić. Znalazł jakoś ciało Sola, dźwignął je i zarzucił sobie na ramię, po czym powlókł się w górę po stromym stoku. Dyszał ze zmęczenia, choć niemal w ogóle się nie posuwał.
— Chodź! — krzyczała cienkim głosem raz po raz. — Chodź! Chodź! Chodź!
Widział ją przed sobą, dźwigającą plecak, do którego wepchnęli na siłę materiał namiotu. Woda z bagażu skapywała na jej mokre pośladki. Fantastyczne pośladki — pomyślał i spróbował skupić uwagę raczej na nich niż na bezlitosnym ciężarze na plecach. Nie udało mu się.
Odwrót — koszmar wysiłku i wyczerpania — ciągnął się w nieskończoność. Nogi Sosa poruszały się jak drętwe łodygi. Uderzały bezsensownie w ziemię, nie pokonując drogi. Gdy upadał, jej bezlitosne krzyki zmuszały go do podniesienia się i dalszego daremnego marszu, zanim znowu upadł. I znowu. Kosmate pyszczki o lśniących, zabarwionych krwią zębach śmigały w kierunku jego oczu, nozdrzy i języka. Ciepłe ciałka chrzęściły, piszcząc w agonii pod jego wielkimi stopami, niczym masa torebek napełnionych krwią i chrząstkami. Gdziekolwiek spojrzał, widział ogromne, białe jak kość skrzydła, wirujące niczym płatki śniegu.
Było ciemno. Leżał drżąc z zimna na mokrym gruncie, tuż obok nieruchomego ciała przyjaciela. Przetoczył się na drugą stronę, zadając sobie pytanie, dlaczego śmierć jeszcze nie nadeszła. Nagle zatrzepotały skrzydła — brązowe w żółte cętki — i Głupi usiadł mu na głowie.
— Dzięki ci! — szepnął wiedząc, że ćmy nie zbliżą się do niego tej nocy, i pogrążył się we śnie.
Rozdział 4
Obudziło go migotliwe światło padające na powieki. Sol leżał obok -jak się okazało — żywy. W niewyraźnym świetle płonącego na zewnątrz ogniska Sos mógł dostrzec siedzącą przy nich nagą Solę.
Nagle zdał sobie sprawę, że wszyscy są nadzy. Sol prawie nic nie miał na sobie, odkąd zanurzyli go w rzece, reszta ubrań zaś…
— Wiszą na sznurku przy ognisku — powiedziała. — Dygotałeś tak mocno, że musiałam zdjąć z ciebie przemoczone łachy. Moje też były mokre.
— Dobrze zrobiłaś — odrzekł. Szybko poświecił wstydliwość Soła, gdy zaistniała taka potrzeba. To samo musiało odnosić się do niego. Zastanowił się, jak dała radę zdjąć zeń ubranie. Z pewnością był zbyt ciężki, aby mogła go podnieść. Musiała się przy tym nieźle namordować.
— Myślę, że już wyschły — powiedziała. — Ale ćmy…
Ujrzał ścianę namiotu, w którym byli zamknięci. Sola rozpaliła ognisko w takim miejscu, że ciepło promieniowało przez lekką siatkę w wejściu, ogrzewając wnętrze, ale nie napełniając go dymem. Ułożyła obu mężczyzn twarzami na dół, z głowami w stronę ciepła, a sama uklękła między ich stopami w dalszym końcu namiotu, pochylając się tak, że skośna nylonowa ściana nie dotykała jej pleców. Z pewnością nie była to wygodna pozycja, lecz jej obnażone piersi prezentowały się bardzo korzystnie.
Sos czynił sobie wyrzuty, że w tak nieodpowiednim momencie zainteresował się jej ciałem. Tak jednak było zawsze: nie potrafił na nią patrzeć, nie czując fizycznego pociągu. To był drugi koszmar z jego snu: że będzie pożądał żony swego towarzysza i w ten sposób okryje się hańbą. Sola zadziałała z nadzwyczajnym pośpiechem, wykazując się zdrowym rozsądkiem, a nawet odwagą, i przypisywanie jej kokieterii uznał za obraźliwe. Była naga i pociągająca… ale nosiła bransoletę innego mężczyzny.
— Może przyniosę ubranie — zaproponował.
— Nie. Wszędzie jest pełno ciem. Znacznie więcej niż przedtem. Głupi się obżera, ale my nie możemy wystawić ręki.
— Już niedługo będę musiał dorzucić do ognia.
Na zewnątrz było zimno i jego stopy to czuły mimo ciepła panującego w zamkniętym namiocie. Widział, jak Sola drży. Siedziała dalej od ognia.
— Możemy położyć się razem — stwierdziła. — Będzie nam cieplej, jeśli potrafisz wytrzymać mój ciężar.
To też miało sens. Namiot nie był dość szeroki dla trojga; gdyby jednak Sola położyła się na obu mężczyznach, znalazłoby się i miejsce, i ciepło. Jedno i drugie było im pilnie potrzebne. Podchodziła do sprawy bardzo praktycznie. Czy mógł się zachować mniej rozsądnie?
Gdy się przesunęła, poczuł jedwabisty dotyk jej uda na swej stopie. Przyjemny dreszcz przebiegł po jego nodze.
— Myślę, że gorączka mu opada — powiedziała. — Jeśli damy radę utrzymać go w cieple przez noc, jutro może poczuć się lepiej.
— Może toksyna ryjówek zneutralizowała jad ćmy — odrzekł, z zadowoleniem zmieniając temat. — Gdzie jesteś my? Nie pamiętam, jak się tu znalazłem.
— Za przełęczą, po drugiej stronie rzeki. Nie sądzę, by mogły tu do nas dotrzeć. Nie dziś w nocy. Czy one wędrują nocą?
— Myślę, że nie, skoro robią to za dnia. Muszą kiedyś spać — przerwał. — Za rzeką? To znaczy, że posunęliśmy się znacznie w głąb Złego Kraju.
— Ale mówiłeś, że promieniowanie zniknęło.
— Mówiłem, że ustępuje. Nie wiem, jak szybko to się dzieje ani jak daleko się cofnęło. Może już jesteśmy w jego zasięgu.
— Nic nie czuję — odparła nerwowo.
— Nie można go poczuć.
Nie było sensu o tym dyskutować. Jeśli nawet znaleźli się na brzegu skażonej strefy, nie mogli nigdzie uciec.
— Skoro rośliny pozostały takie same, to na pewno jest w porządku. Promieniowanie zabija wszystko.
Wiedział jednak, że owady są sto razy odporniejsze od człowieka, a tu było więcej ciem niż gdziekolwiek…
Rozmowa się urwała. Sos rozumiał, w czym tkwi problem. Choć oboje zgodzili się, że należy oszczędzać ciepło, i wiedzieli, co trzeba w tym celu zrobić, było jednak niezręcznie wystąpić z podobną inicjatywą. Nie mógł jej bezceremonialnie poprosić, by położyła swój obfity biust na jego nagim ciele, ona zaś nie mogła się na nim rozciągnąć, nie mając do tego jakiegoś pretekstu. Choć rozum mówił im, że to najlepsze rozwiązanie, sytuacja pozostawała niezręczna tym bardziej, że perspektywa podobnego kontaktu — nawet w celach praktycznych — podniecała go i był pewien, że daje się to zauważyć. Być może ją również to pociągało, jako że oboje wiedzieli, iż Soi nigdy nie weźmie jej w objęcia.
— To był najodważniejszy czyn, jaki widziałam w życiu — odezwała się. — Myślę o twoim wypadzie po namiot.
— Trzeba to było zrobić. Nie pamiętam zbyt wiele oprócz tego, że krzyczałaś do mnie: „Chodź! Chodź!” — Zdał sobie sprawę, że to brzmi jak wyrzut. — Miałaś rację, oczywiście. To mnie uratowało. Nie wiedziałem, co robię.
— Krzyknęłam tylko raz.
A więc to działo się w jego głowie, wraz z innymi urojeniami.
— Ale wskazałaś mi drogę ucieczki przed ryjówkami.
— Bałam się ich. Zarzuciłeś sobie Sola na plecy i pobiegłeś za mną, nie zatrzymując się. Nie wiem, jak to zrobiłeś. Kiedy upadałeś, myślałam, że to koniec, ale wstawałeś raz za razem.
— Książki nazywają to „siłą histeryczną”.
— Tak, jesteś bardzo silny — zgodziła się nie rozumiejąc go. — Może nie tak zręczny jak on, ale znacznie silniejszy.
— Jednak to ty niosłaś bagaż — przypomniał jej. — I ty to wszystko ustawiłaś.
Przyjrzał się namiotowi. Wiedział, że musiała wystrugać kołki w miejsce tych, które utracili, gdy wyrwał namiot pośród atakujących ryjówek, a potem wbić je w ziemię za pomocą kamienia. Namiot nie stał równo i zapomniała go okopać, ale tyczki były wbite mocno, a płótno napięte. Mógł wytrzymać w trudnych warunkach. Przy odrobinie szczęścia i czujności mieli także zapewnioną ochronę przed ćmami. Umiejscowienie ogniska zaś dowodziło przebłysku geniuszu.