Po jakimś czasie ludzie przestali reagować na kluczników. Przywykli do nich jak do zjawiska atmosferycznego, nauczyli się nie dostrzegać niewygód i cenić korzyści – ponieważ tych ostatnich było znacznie więcej.
Ale pozostałe rasy to już zupełnie inna kwestia. Wśród Obcych zdarzały się cywilizacje zacofane oraz bardziej rozwinięte niż ludzka. Niemal wszyscy byli ciekawscy i chcieli popatrzeć na inne światy. I na nich właśnie wylewała się cała wrogość ludzi do Obcych – czasem otwarta i usprawiedliwiona, a czasem irracjonalna i skryta.
Martin przyzwyczaił się do myśli, że szowiniści wolą żyć na Ziemi, czy w nielicznych ziemskich koloniach. Szowiniści, którzy osiedlili się wśród Obcych – to zjawisko dziwne i nielogiczne. Tym bardziej, iż byli to ludzie wykształceni, dążący do odkryć naukowych i odgadnięcia tajemnic Wszechświata! Miłośnicy przygód i karierowicze nie mieli czego szukać na Bibliotece, raju dla ludzi bezinteresownych, wyznawców wykrystalizowanej wiedzy akademickiej. Co za pomysł – uczony-szowinista, naukowiec-fanatyk, badacz-ksenofob! W zasięgu ręki jest niesamowita tajemnica – cywilizacja kluczników. Jest mnóstwo mniejszych zagadek, jak choćby Biblioteka. Dlaczego nie badać wszystkich zagadek razem?
Rozmyślając w ten sposób, Martin bynajmniej nie cierpiał na idealizm – który w jego zawodzie jest cechą rzadką i fatalną w skutkach. Zdarzało się już, że spotykał bardzo inteligentnych faszystów, zdarzało mu się widywać ludzi ciemnych i prostych, o ogromnej wyrozumiałości i tolerancji. Ten wewnętrzny monolog był jedynie relaksem dla umysłu i sposobem zachowania spokoju ducha. Od dawna wiadomo, że ostra krytyka cudzych wad sprawia, że sami stajemy się do nich skłonni, podczas gdy naiwne zdumienie pomaga ich uniknąć.
Dwie godziny później Martin postanowił się rozebrać. Zdjął i schował do plecaka podkoszulkę, od mocnych turystycznych spodni odpiął nogawki, przemieniając je w przydługie szorty. Buty zostawił – żłobkowana podeszwa dobrze trzymała w czasie skoku. Martin nie miał najmniejszej ochoty pośliznąć się i uderzyć głową o najbliższy obelisk, powiększając grono zaginionych bez wieści. Przy okazji zrobił sobie przerwę i zjadł obiad – suchary z żytniej mąki, twardy, słodkawy szwajcarski ementaler popity wodą z kanału. Woda faktycznie była słonawa, ale przyjemna w smaku – jak dobra mineralna. Obeliski już nie drażniły i nie budziły cmentarnych skojarzeń, stały się normalną częścią krajobrazu. Nieopodal plusnęła w kanale wielka ryba z żółtym brzuchem, która albo postanowiła łyknąć powietrza, albo pogapić się na przybysza. Martin przesunął palcem po ściance kanału, zeskrobał trochę zielonych wodorostów i spróbował. Nie były smaczne – zbyt stęchłe i słone, ale nie budziły wstrętu. Wiedział, że na Bibliotece pędzi się z wodorostów jakiś alkohol, ale z jakich konkretnie? Może wykorzystywano te bure taśmy, którymi porosło dno kanału, a może te drobne, puszyste listki, swobodnie dryfujące po wodzie. Tak czy inaczej nie należało spodziewać się eksplozji oszałamiającego smaku – w przeciwnym razie na Ziemię eksportowano by tutejsze napitki. Możliwe, że nawet to wzięła pod uwagę ta nieznana rasa, która przemieniła planetę w ogromny pomnik.
Martin był ciekaw, czy klucznicy wiedzą cokolwiek o budowniczych Biblioteki, ale wiedział, że odpowiedzi i tak nie znajdzie, więc porzucił daremne rozmyślania. Niewykluczone, że planetę stworzyli sami klucznicy – na przykład dla żartu. Przecież nikt nie wiedział, co kieruje klucznikami, ciągnącymi przez całą galaktykę swoją sieć transportową. Może spaczone poczucie humoru? Chęć obserwacji latających pomiędzy gwiazdami dzikusów oraz ich daremnych prób zrozumienia tego, co się dzieje? Wersja dobra jak każda inna.
Martin uważał się za praktyka i nie zagłębiał się w czcze rozmyślania, tylko sprawdził kierunek z kompasem i ruszył dalej. Słońce chyliło się ku zachodowi i wkrótce schowało się za horyzontem. Niemal od razu zapadła ciemność. W powietrzu planety prawie nie było pyłu, który zapewniłby normalny zmierzch. Martin zatrzymał się na pierwszej napotkanej wysepce, rozbił namiot i rozpalił pod kociołkiem maszynkę spirytusową. Kubek gorącej zupy grochowej z torebki, wzbogaconej pokruszonymi sucharami, kubek gorącej herbaty cejlońskiej, niezbyt wysublimowanej, ale cierpkiej i aromatycznej – to wszystko, czego potrzebuje przed snem zmęczony wędrowiec.
Zasypiając (na wszelki wypadek z karabinem pod ręką), Martin rozmyślał o dziewczynie o imieniu Ira, która tak pewnie zachowywała się na obcej planecie. I na krótko przed zapadnięciem w sen, Martin zdołał wreszcie sformułować tę nieprzyjemną myśl, dręczącą go przez ostatnią dobę.
W pokoju Iry Połuszkinej nie zobaczył nic, co mogłoby go wprawić w zdumienie. W jej dzienniku i listach znalazł jedynie to, co spodziewał się znaleźć w dzienniku i listach siedemnastoletniej dziewczyny. Tata-biznesmen, o rzadkim na tych szerokościach geograficznych imieniu Ernesto, bardzo dokładnie opisał swoją córkę.
Ale takie rzeczy się nie zdarzają.
Nigdy!
Martin z sykiem wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby, wyrzucając irytację. Jednak go nabrali. Jeszcze nie wiedział, w którym miejscu i w jaki sposób, ale teraz był zdecydowany wyjaśnić tę sprawę do końca.
I z tą myślą szanującego się człowieka, Martin zasnął.
4
Wyłaniające się zza horyzontu słońce zastało Martina na pakowaniu rzeczy. Zegarek, niezawodny „Casio-tourist”, który przestawił na czas Biblioteki od razu na Stacji, obudził go przed świtem. Gdy rozwidniło się zupełnie, Martin już szedł dalej. Niespieszny krok, rozbieg, skok przez kanał… niespieszny krok, rozbieg… Cień Martina leżał teraz przed nim, strasząc ryby w kanałach i służąc za prosty punkt orientacyjny. Wkrótce cień ściągnął się, podpełzł do nóg Martina i chłopak coraz częściej porównywał kierunek z kompasem. Według jego oceny, osiedle powinno być tuż-tuż.
Enigma pojawiła się przed nim zupełnie niespodziewanie. Osiedle było bardzo małe – najwyżej dwadzieścia namiotów, ustawionych blisko siebie, po kilka na jednej wysepce. Dwie kobiety, ubrane w długie perkalowe sukienki, wrzucały do ogniska suche brykiety sprasowanych wodorostów. Nad ogniem wisiał kociołek z jakąś strawą. Na pojawienie się przybysza kobiety zareagowały spokojnie – jedna z nich zajrzała do dużego, pomarańczowego namiotu, coś powiedziała i wróciła do pracy.
Martin podszedł do kobiet. Ludzi na Bibliotece cechowała brązowa opalenizna, ale wyglądało na to, że te kucharki są smagłe z natury. Martin pomyślał, że w ich żyłach płynie krew północnoamerykańskich Indian.
– Pokój wam! – powiedział Martin, podnosząc ręce w powitalnym geście.
– I tobie pokój – odparła jedna z kobiet, uśmiechnęła się i wskazała głową namiot. – Wstąp do dyrektora, wędrowcze. A może jesteś głodny?
Martin pokręcił głową i wszedł do dyrektora. W namiocie było nieoczekiwanie chłodno – przyjemny drobiazg po palącym słońcu. Podłogę pokrywały suche wodorosty prawdopodobnie te same, które palono w ognisku. W kącie czarnowłosy dwulatek bawił się kolorowymi, plastikowymi kostkami, ale Martin wydał mu się znacznie ciekawszą zabawką – z palcem w buzi malec wpatrywał się w przybysza.
Dyrektor siedział na rozkładanym plastikowym krześle przed ogrodowym stolikiem. Przed nim stał włączony notebook, na podłodze leżały zapisane i pokryte wydrukami kartki. Dyrektor, mniej więcej czterdziestoletni, miał na sobie jedynie szorty. Budową ciału przypominał raczej lekkoatletę niż naukowca, ale w małe klawisze komputera uderzał z dużą wprawą.
Na przybysza dyrektor popatrzył z taką samą nieukrywaną ciekawością, jak dziecko. Nie włożył wprawdzie palca do buzi, za to odchylił się niebezpiecznie na kruche oparcie krzesła i czekał.