Выбрать главу

Martin milczał i uśmiechał się.

Widząc, że to jednak on będzie musiał zacząć rozmowę, dyrektor wstał i wyciągnął rękę:

– Klim!

– Martim! – wykrzyknął równie energicznie Martin i od razu poprawił się: – Tfu! Martin!

Chwilowe stropienie dyrektora zastąpił donośny śmiech. Mężczyzna uścisnął mocno dłoń Martina, gestem proponując, by obaj usiedli na podłodze. Martin docenił to – w namiocie stało tylko jedno krzesło i raczej pełniło rolę symbolu władzy. Usiedli w kucki naprzeciwko siebie. Dziecko po cichu zaczęło chodzić dookoła nich, oglądając Martina ze wszystkich stron.

– Jesteś przecież Rosjaninem, prawda? – zapytał Klim. – Widziałeś starą komedię „Operacja Y”?

– Widziałem – przyznał Martin.

– A pamiętasz, jak Szurik poznaje dziewczynę i zamiast powiedzieć, że nazywa się Szurik, przedstawia się jako Pietia? – Klim zachichotał. – Kompletna głupota, a jakie śmieszne, nie?

Martin dyplomatycznie skinął głową.

– Tak – wymamrotał Klim. – Przyznaję, że analogia nie do końca odpowiednia, ale jednak… Niedawno przybyłeś?

– Wczoraj wieczorem – odparł Martin.

– I od razu ruszyłeś do nas – Klim pokiwał głową. – Nie jesteś naukowcem, co?

– Uniwersytetów nie kończylim – podchwycił jego ton Martin. – Trzy klasy gimnazjum.

Klim skrzywił się.

– Daj spokój, wyższe wykształcenie masz wypisane na czole. Humanistyczne, rzecz jasna… – zamyślił się. – Ale jakie? Nie lekarz… nie dziennikarz, nie filolog… coś zupełnie głupiego. Psycholog? Nie…

– Wydział literatury – odparł Martin.

– A niech mnie! – zdumiał się Klim. – Prozaik w poszukiwaniu fabuły? Epokowa powieść „Tajemnice Biblioteki”?

Martin zdecydował się grać w otwarte karty.

– Prywatny detektyw.

– Z licencją?

– Tak. Pokazać?

Klim zamachał rękami.

– Po co? Wierzę ci na słowo. Powiedz mi lepiej, co spodziewasz się tu znaleźć? Jaskinię faszystów? Gniazdo ludzi szowinistów? Dom wypoczynkowy dla stukniętych uczonych?

– W Stolicy powiedziano mi, że wasze osiedle nie przyjmuje Obcych – rzekł wymijająco Martin. – To faktycznie nasuwa pewne przypuszczenia…

– Porozmawiajmy otwarcie – rzekł Klim, gwałtownie zmieniając ton dyskusji. – Nie jesteśmy psychopatami, pokrzykującymi o czystości ludzkiej rasy. Szanujemy Obcych. Ale Biblioteka to klucz do starożytnej wiedzy. Rasa, która go posiądzie, zdoła wznieść się wyżej niż klucznicy. Dlatego odłączyliśmy się od innych badaczy. To ludzkość musi znaleźć rozwiązanie tajemnicy.

Po chwili zastanowienia Martin zapytał:

– A gdy ludzkość przewyższy kluczników, jak będziecie traktować Obcych?

Klim skrzywił się:

– Po co dzielić skórę na niedźwiedziu? Zresztą i tak to nie my będziemy decydować… Ale jestem pewien, że ludzkość nie zacznie gnębić czy poniżać innych ras. Pokojowe współistnienie, handel, pomoc humanitarna… Ale nie mogę ręczyć, co w odwrotnej sytuacji zrobią Obcy. Pan może?

Martin pokręcił głową.

– No właśnie. Zapewniam pana, że nie jesteśmy faszystami. Jedynie przejawiamy ostrożność. A teraz, gdy już, mam nadzieję, osłabiłem pańskie uprzedzenia, niech mi pan powie, szanowny panie detektywie, co pana sprowadza na Bibliotekę?

– Dziewczyna o imieniu Irina – rzekł Martin.

Twarz Klima wykrzywiła się, jakby Martin przypomniał mu o czymś nieprzyjemnym i wstydliwym. Dyrektor nawet odwrócił wzrok, zauważył dziecko, zbliżające się do wydruków, odwrócił je w przeciwnym kierunku i dał lekkiego klapsa. Upewniwszy się, że chłopczyk zrozumiał i ruszył w stronę przeciwną do drogocennych dokumentów, znowu spojrzał na Martina:

– Czyżby to niepocieszony mąż opłacił poszukiwania?

– Tajemnica zawodowa – rzekł Martin. – Ojciec.

Klim westchnął.

– To musi być żelazny człowiek. Bohater. Podziwiam.

– Aż tak źle? – zapytał ze współczuciem Martin.

– Dziewczyna zjawiła się u nas trzy dni temu – odparł Klim. – Spodziewałem się zwykłych problemów… młodziutka, ładna dziewczyna, a mężczyzn mamy, rzecz jasna, więcej niż kobiet… Porozmawiałem z nią, pogadałem z naszymi… ale pod tym względem wszystko było w porządku. Oczywiście, trochę za bardzo kręci pupą, ale specjalnie nie prowokuje… Nieszczęście, jak to mówią, przyszło z zupełnie innej strony. Przegadała wszystkich uczonych i jej kształty nie miały absolutnie nic do rzeczy.

– Czyżby na gruncie naukowym? – zachwycił się Martin.

– Otóż to. Dziewczyna rozbiła w pył dwie z trzech teorii, uważanych za najbardziej perspektywiczne… Jeśli to pana interesuje, chodziło o teorię wspólnego równania Wszechświata i słoneczny cykl odczytu…

Martin uniósł brwi.

Na twarzy Klima pojawił się cierpiętniczy wyraz profesora fizyki, który wyjaśnia nastoletniemu synowi prawa Newtona.

– Język Biblioteki jest pismem fonetycznym – powiedział. – I problem nie polega nawet na tym, że nie możemy z całą pewnością dopasować symboli na obeliskach do tych czy innych głosek. Problem zasadniczy brzmi: jak te litery łączą się w słowa, a słowa w zdania. Teoria cyklu słonecznego proponuje rozpoczęcie odczytu od wschodniego obelisku, by następnie, gdy jego cień wskaże kolejny obelisk, dodać nowy znak, popatrzyć na cień rzucany przez drugi obelisk…

– A jak słońce będzie w zenicie, postawić kropkę – podpowiedział uprzejmie Martin.

Klim burknął:

– Wszystko jest znacznie bardziej złożone, ale zasadniczo ma pan rację… Zaś teoria wspólnego równania Wszechświata głosi, że język Biblioteki to w rzeczywistości symbole, które we wspólnym równaniu opisują wszystkie prawa Wszechświata. Nazywa się to również równaniem Boga. Dziewczyna rozniosła te teorie w pył. Poparła tylko mniemanie, że język Biblioteki jest bliski językowi turystycznemu. Wie pan, ile jest w nim liter?

Martin zamyślił się. To zabawne, ale znajomość języka turystycznego wcale nie oznaczała znajomości jego gramatyki. Po prostu każdy, kto przeszedł przez Wrota, zaczynał mówić turystycznym.

– Tak samo zastanawiałoby się dziecko, które już bardzo dobrze mówi, ale jeszcze nie umie czytać i pisać – powiedział Klim. – Można nauczyć się intuicyjnie, nie zastanawiając się nad tym. Ale wydzielić i usystematyzować wszystkie głoski języka, dopasować je do liter – to już przedmiot badania naukowego.

Martin podniósł ręce i powiedział językiem migowym, składając dłonie z odsuniętymi na dziewięćdziesiąt stopni kciukami:

„Ale my umiemy czytać i znamy gramatykę. Język migowy to właśnie alfabet turystycznego”.

„Słusznie – odpowiedział rękami Klim. – To tak naturalne, że się nad tym nie zastanawiamy. W języku turystycznym jest czterdzieści siedem liter, trzydzieści znaków przestankowych i dwa liczebniki: zero i jeden, kod dwójkowy”.

Dziecko popatrzyło podejrzliwie na dorosłych i niegłośno, ostrzegawczo ryknęło.

– Nie lubi, gdy ludzie posługują się turystycznym migowym – poskarżył się na głos Klim. – Rozumie rosyjski i angielski, turystyczny też. Ale migowego jeszcze nie. Urodził się tutaj. Nie przechodził przez Wrota.

– Więc na czym polega problem? – wzruszył ramionami Martin. – Nawet dla mnie, kompletnego profana, jest jasne, że język Biblioteki wiąże się z turystycznym. I pewnie każdy gest ma swój odpowiednik w znakach na obeliskach?

– Ale znowu pojawia się kwestia kierunku odczytu – wyjaśnił dyrektor. – Próbowaliśmy czytać położone obok siebie obeliski, próbowaliśmy różne kierunki i kombinacje… Nie wychodzi nic sensownego. Bełkot dziecka, pseudomowa psychicznie chorego człowieka. A Irina oznajmiła, że zna metodę deszyfracji. Teraz większość mieszkańców naszego osiedla ruszyła wraz z nią na „punkt dwanaście” – to ta duża wyspa, trzy kilometry stąd, na północ.