– Cóż, będziemy szukać dalej – powiedział. – To nasza praca… Jeśli chcecie, możecie się do nas przyłączyć.
– A więc to wszystko, co wiecie o Talizmanie? – zmartwiła się Irina.
– O Talizmanie wiemy bardzo wiele – pokręcił głową Doggar. – Znamy strukturę skorupy, skład czarnych skał, wzór mgły, topografię terenu, te nieliczne roślinne i zwierzęce formy życia, które tu występują… przy okazji, mamy podstawy sądzić, że zostały wyhodowane sztucznie… Ale nie wiem, kto przemienił tę planetę w fabrykę, nie wiem, jak tą fabryką kierować, i nie sądzę, żeby Talizman krył jakieś inne tajemnice. Szczególnie te, związane z ewolucją rozumu, bo przecież o to chciała pani zapytać?
– Miło porozmawiać z człowiekiem, który używa tak precyzyjnych sformułowań – wtrącił się Martin. – Dziękujemy za poczęstunek. Ma pan wyśmienity koniak.
– Proszę mnie jeszcze odwiedzić! – powiedział Doggar, wstając. – Pogawędka z interesującymi ludźmi to czysta przyjemność. Rozczarowałem was, tak?
– Jeszcze nie wiem – uśmiechnął się Martin.
3
Droga powrotna wydawała się dłuższa. Teraz również nie schodzili ze ścieżki, wytyczonej światłem latarni. Szli obok siebie, ale nie rozmawiali, pogrążeni w rozmyślaniach. Dopiero, gdy pokazały się światła osiedla, Irina powiedziała:
– Jestem rozczarowana. Porzucona fabryka, też coś… żadnego romantyzmu.
– A co byłoby romantyczne? – zapytał Martin.
– Hmm… – Irina zmrużyła oczy i uśmiechnęła się z rozmarzeniem. – Centrum dowodzenia statkami kluczników. Za jednym zamachem wszystkie statki znalazłyby się w naszych rękach.
– To nie romantyka – zaprzeczył Martin. – To marzenie o władzy.
– W takim razie… – Irina zamyśliła się. – Niech się okaże, że to najprawdziwsza biblioteka. Wszystkie tajemnice świata…
– To marzenie o wiedzy.
– Jaki ty jesteś…
– Nieromantyczny? – uśmiechnął się Martin.
– Uparty! Więc co twoim zdaniem byłoby romantyczne?
– Stara, nudna, nikomu niepotrzebna rzecz. Gdybyśmy pozostali na Talizmanie, zbudowali dom, mieli dzieci, urządzili sad i ogród – to byłaby klasyczna romantyka.
– Taka romantyka zdecydowanie mi nie odpowiada – Irina pokręciła głową. – Domek, dzieci, ogród? Powinieneś jeszcze dodać „kuchnia i kościół”! To romantyka dla krzepkiej, wiejskiej baby.
– Dobrze – rzekł Martin. – W takim razie powiem ci, co ja uznałbym za romantykę.
– No?
Martin zatrzymał się i popatrzył na Irinę. I bardzo cicho powiedział:
– Chciałbym się dowiedzieć, że jestem falą.
– Słucham?
– Chciałbym się dowiedzieć, że to wszystko nie dzieje się na próżno. Że nasz Wszechświat to nie pęcherz fluktuacji kwantowej, który musi rozsypać się w bezkształtną pustkę. Że będzie nowe słońce i nowe gwiazdy.
– Globalnie – zauważyła Irina.
– Nie, to bardzo osobista sprawa. Chciałbym się dowiedzieć, że nigdy nie umrę. Że przejdę miliony światów, poznam miliardy ludzi…
– Prześpisz się z trylionem kobiet, złapiesz kwintylion bandytów, zjesz dziesięć do pięćdziesiątej potęgi befsztyków – podsunęła Irina. – Co ta twoja romantyka taka ilościowa?
Martin skinął głową.
– Masz rację. Problem w tym, że nawet marząc o wieczności, nie potrafimy wyobrazić sobie nic odkrywczego. Wychodzi nam, jak tym na Prerii – hot-dogi na każdej planecie. Dobrze, a co ty chciałaś znaleźć na Talizmanie?
– To samo, co ty – przyznała się Irina po chwili wahania. – Tabletki nieśmiertelności, pantofelki do spacerów między gwiazdami, niekończące się hamburgery, wielką księgę z napisem „Najbardziej tajemnicze tajemnice”… To wszystko brednie, Martin! Znaleźliśmy to, co mogliśmy sobie wyobrazić: planetę-fabrykę, która jest w stanie to wszystko wyprodukować. I ciągle nie umiemy nią kierować…
– Stop! – Martin chwycił Irinę za ramiona. – Co powiedziałaś? Rozumiesz, co powiedziałaś?
– Martin…
Ale Martin już ją puścił. Zakręcił się w miejscu, rozejrzał i pobiegł w bok.
– Martin! – krzyknęła Irina, biegnąc za nim. – Martin, stój! Zabłądzisz!
Martin był dwadzieścia metrów od oświetlonej dróżki. Siedział w kucki przed sejfem bez numeru na pokrywie i właśnie ją zamykał.
– O ile zrozumiałem – powiedział, nie odwracając się – w momencie otwarcia sejfu, wyzerowałem cykl. Więc za czterdzieści trzy minuty, jeśli sejf nie jest szybki, coś się w nim pojawi. Albo się nie pojawi. Nieważne.
– Martin… – powtórzyła stropiona Irina.
Martin odwrócił się. Uśmiechnięty od ucha do ucha, stuknął pięścią w pokrywę.
– To detonator, Irino.
– To sejf – powiedziała z naciskiem Irina, na wszelki wypadek cofając się o krok. Wyglądało na to, że Martin zwariował.
– To sejf – potwierdził Martin z miną idioty, który dostał całe wiaderko lizaków. – A wszystko razem, cała planeta, to detonator.
– Detonator Wielkiego Wybuchu? – spytała ostrożnie Irina.
– Przeciwnie. Detonator końca ostatecznego. Apokalipsy. Ragnaroka. [Ragnarok – wg mit. germ. koniec świata bogów, który nastąpi po ich tytanicznej walce z olbrzymami; w wyniku tej walki świat i siedziba bogów spłoną, zgasną gwiazdy i słońce, ziemię pochłonie morze, a następnie z morza wyłoni się nowa ziemia i wtedy nastanie nowa, szczęśliwa era]
Martin roześmiał się, wstał i kopnął w luk.
– Dobrze się czujesz? – spytała Irina.
– Doskonale.
Martin obszedł sejf dokoła, kręcąc się jak pies, który ma zamiar się położyć. Zachichotał, zerknął na Irinę.
– Masz absolutną rację, Irinka! Tabletki i pantofelki, czarodziejskie miecze i czapki-niewidki. Chyba świat aranków zrobił na mnie zbyt duże wrażenie. Te wszystkie wieżowce i flaery, broń termiczna i informatoria ogólnoplanetarne. I Preria… To samo, tylko inaczej… Coś tu nie pasuje, rozumiesz?
– Nie!
Martin westchnął. Usiadł obok sejfu i rozłożył palce.
– Stwierdziliśmy, że powstrzymanie rozwoju cywilizacji spowoduje falę kataklizmów. Bat na leniwych. To po pierwsze.
Irina skinęła głową.
– I to było słuszne – oznajmił Martin. – A potem zdecydowaliśmy, że zatrzymaniem ewolucji stanie się postęp techniczny w rodzaju tego na Aranku. Ogromne miasta, gwiazdolot na trawniku za domem, doskonała medycyna i szczepionka na raka. To po drugie. A to już absolutna nieprawda. A wiesz, dlaczego? Dlatego, że w najdoskonalszych miastach będą przeciekać dachy i będzie zatykać się kanalizacja. Gwiazdoloty będą się psuć, a wirusy mutować i uodparniać na lekarstwa. Wszystkie te szklane domy są nic nie warte!
– A planeta-fabryka?
Martin poklepał z uśmiechem pokrywę sejfu:
– Planeta-fabryka? Potężne moce energetyczne, miliony i miliardy kontenerów na całej powierzchni… malutkich kontenerów… I mądrale arankowie doszli do wniosku, że w tych kontenerach można uruchomić seryjną produkcję różnych przedmiotów… A jeśli ja chcę jacht, a jeśli potrzebna mi szafa? Mam ją wyjmować po kawałku?
Irina czekała.
– O ile pamiętam – ciągnął Martin – to w tym momencie planeta produkuje trzy rodzaje materiałów: proszek, układy i spiralki… Układy to niewielkie płytki o bardzo skomplikowanej strukturze wewnętrznego przewodnictwa, indukcyjności i pojemności… czyli element nieznanego systemu elektronicznego. A spiralki? Są przecież organiczne?
– Krzemoorganiczne – uściśliła Irina. – No, powiedz wreszcie, o co tu chodzi!
Zegarek pisnął i Martin otworzył sejf.
– No proszę – uśmiechnął się – ale fart! Gwarantowane dwie setki euro!