Zaczerpnął garstkę purpurowego proszku, powąchał i zapytał:
– Nie masz czasem kataru? Podobno ludziom ten proszek leczy katar…
– A nieludziom? – zapytała czujnie Irina.
Martin wysypał proszek z powrotem do sejfu. Westchnął i zaczął zakręcać pokrywę.
– Nieludziom?… Wygląda na to, że w galaktyce istniała rasa, dla której przeznaczony był ten proszek… może go wąchali, może jedli na śniadanie, a może wsuwali do niego macki… i otrzymywali cały świat, i jeszcze parę nowych łyżew na dokładkę. Spacerowali między gwiazdami, grali kometami w kometkę, kąpali się w mgławicach…
– Przechodzili na następny etap ewolucji! – rozjaśniła się Irina.
– Nie – Martin pokręcił głową. – W tym właśnie rzecz, że nie! Żadnej ewolucji mentalnej. Stary, dobry, sprawdzony rozum. Ze wszystkimi jego plusami i minusami. Żadnych zmian osobowości. Wyłącznie wszechpotęga!
– Jak to możliwe? – spytała Irina. – No, jak?
Martin wzruszył ramionami:
– A skąd ja mogę wiedzieć? Świat tylko wydaje nam się logiczny i podporządkowany prawom przyczynowości. Podnosisz nogę i robisz krok… wszystko wspaniale działa, dopóki patrzymy na molekuły i atomy. A dalej? Za progiem kwantowej określoności? Gdzie nie ma żadnych reguł, determinujących miejsce cząsteczki w przestrzeni? Reguł nie ma, a miejsce jest! I gdy podniesiesz nogę, żeby zrobić krok do przodu, znajdziesz się wprost na Ziemi. Nie straszne ci wybuchy supernowych albo czarne dziury. Nigdy nie umrzesz… jeśli tego nie zapragniesz. Jednym spojrzeniem rozganiasz obłoki, jednym splunięciem gasisz wulkany, jednym życzeniem zamieniasz żelazo w złoto, a złoto w popiół… – zerknął na Irinę. – Chciałabyś?
Irina kiwnęła głową jak zahipnotyzowana.
– I ja bym chciał – westchnął Martin. – O to właśnie chodzi. Przy okazji, zwróciłaś uwagę, że czegoś takiego nie obiecuje żadna religia? Najwyżej na początku… gdy szczytem marzeń było najeść się do syta i przez dziurkę w ogrodzeniu raju podglądać męki grzeszników w piekle. Potem już wszyscy szczerze przyznają – wieczność będzie od ciebie wymagała, żebyś stał się inny. Zupełnie inny, niewyobrażalny. Gryząca listek gąsienica nie jest w stanie wyobrazić sobie tęczowych skrzydeł za plecami i smaku nektaru kwiatów… i nagle gąsienicy przymocowują skrzydła.
Martin wstał, nadal patrząc na sejf.
– A ja chcę mieć skrzydła – powiedziała cicho Irina. – Rozumiesz? Nawet, jeśli jestem tylko gąsienicą na liściu! Nie chcę tego niezrozumiałego nadrozumu… który nie wiadomo, czy w ogóle będzie, bo na dwoje babka wróżyła. Chcę leżeć na plaży Eldorado, a od czasu do czasu wyciągać rękę i brać szklaneczkę z margaritą z rąk kelnera w Acapulco. Potem polecieć w kosmos i popatrzeć, jak wygląda mgławica Klepsydry z profilu. Potem pobawić się w wojnę z wojowniczymi geddarami, dziesięć razy przegrać, umrzeć, zmartwychwstać, potem zwyciężyć i wyruszyć z nimi do restauracji, żeby świętować zwycięstwo. Popatrzeć, jak geddarowie cywilizują swoje kobiety do absolutnego rozumu i jak potem złapią się za głowę! Nauczyć się czytać pamięć dio-dao i przeżyć razem z nimi tysiąc malutkich żyć! A potem otworzyć antykwariat i przez sto lat handlować osobliwościami z całej galaktyki, a wieczorami chodzić z mężem do piwiarni…
– To już było – powiedział cicho Martin.
– Co było?
– Restauracja już była. A jeśli pociągniesz swoje marzenia dalej, to powtórzysz wszystko milion razy. Zaraz mi opowiesz, jak się zakochujesz, rodzisz i wychowujesz dzieci, jak zajmujesz się nauką i dokonujesz odkryć. Czytasz wszystkie książki, jakie zostały napisane, budujesz pałace… Zapomnij! Nie jesteś półbogiem w świecie ludzi. Jesteś półbogiem w świecie półbogów! I tak znasz wszystkie książki na pamięć i nie masz po co budować pałaców – bo każdy wybuduje sobie pałac. Po setnym dziecku znudzi ci się sam proces – tym bardziej, że w wieku pięciu lat dziecko ci dorówna i zostaniesz pozbawiona zabawki. Prowadzenie wojen z innymi wszechpotężnymi nieśmiertelnikami jest zwyczajnie głupie. Zakochiwanie się po raz tysięczny – równie nieromantyczne, co smażenie jajecznicy. Popatrzeć na mgławicę z profilu i zajrzeć do czarnej dziury – zajęcie na pół dnia. Żeby dokonać odkrycia naukowego, wystarczy pomyśleć, co właściwie chcesz odkryć. Koniec! Uznajmy, że zwróciłem ci tekst o niekończących się befsztykach i kobietach.
Irina milczała.
– Możesz wszystko – rzekł Martin. – Masz możliwości półboga…
– Dlaczego półboga? – spytała cicho Irina.
– Dlatego, że jesteś pionkiem na cudzej planszy. Nie ty zbudowałaś to pole gry. Nie ty jesteś stwórcą.
– W takim razie zbuduję własne pole – zdecydowała Irina.
– Tuś mi! – ożywił się Martin. – Tak też przypuszczałem! Szalone wybryki są interesujące dopóty, dopóki wszechpotęga jest twoją wyjątkową cechą… Dobrze! Talizman daje ci pełną i absolutną wszechpotęgę! Otrząsasz ze stóp pył tego Wszechświata, gdzieś w nieskończoności pęcznieje kwantowy pęcherz i tylko ty unosisz się nad powierzchnią wód…
– Martinie, nie bluźnij! Mimo wszystko jestem prawosławna! – powiedziała z rozdrażnieniem Irina.
Martin wybuchnął chichotem. Śmiał się długo i z przyjemnością, dusił się, pochrząkiwał, chichotał, zanosił śmiechem, dławił się, krztusił i rechotał bez końca.
Początkowo Irina patrzyła na niego z niezadowoleniem.
Potem opuściła wzrok i powiedziała:
– Faktycznie, zabawne… ale czy coś stoi na przeszkodzie, bym mogła stworzyć własny świat?
Martin od razu uspokoił się i wzruszył ramionami:
– Zapewne nic. W końcu – dlaczego nie? Tylko co będziesz w nim robić? Zsyłać gromy i błyskawice? Zorganizujesz własny Olimp i będziesz tam ściągać pięknych młodzieńców albo, dla odmiany, piękne dziewczęta? Zsyłać natchnienie prorokom i przerażać grzeszników? Masz do dyspozycji wieczność. Pamiętasz o tym? Będziesz tworzyć jedną religię po drugiej, obserwować, jak z powodu niewielkiej teologicznej różnicy zdań twoje twory podrzynają sobie nawzajem gardła. Potem trochę się ucywilizują i stwierdzą, że jesteś dobra i miłosierna… Nie mam pojęcia, czy w ogóle pasuje tu rodzaj żeński. A potem wyjdą w kosmos. Jedne żywe zabawki spotkają się z innymi, podrapią się po głowach… czy po tej części ciała, w której umieścisz ich mózgi… i stworzą własny Talizman. Oczywiście, możesz przycisnąć ich wcześniej, albo porządnie wychłostać, jak tylko wyciągną rękę po wszechpotęgę. Tylko po co? Przecież oni popłaczą, wytrą łzy i znowu wezmą się za to samo. Przecież nie będziesz tworzyć ubogich duchem robotów, posłusznych twojej woli i ograniczonych w rozwoju… cokolwiek zrobisz, przed tobą będzie wznosił się mur, a na nim gorejący napis: Po co? Po co? Po co?
I wtedy zamkniesz oczy, schowasz się w małym, przytulnym kokonie i zrobisz ten krok, którego spodziewano się po tobie miliardy lat temu – odłożysz swój rozum do magazynu, razem z instynktami.
– Zapewne masz rację – szepnęła Irina. – Ale mimo wszystko chciałabym spróbować.
I popatrzyła na Martina. Ten uśmiechnął się smutnie i powiedział:
– Ja też chciałbym spróbować. W tym cały problem. A wiesz, co jest pocieszające?
Irina spojrzała na niego pytająco.
– Nie wiemy, jak zmusić Talizman, by zaczął dla nas pracować – stwierdził Martin. – I arankowie też nie. A sami z siebie jeszcze nieprędko sięgniemy po wszechpotęgę.
Milczeli, patrząc sobie w oczy. Zegarek znowu pisnął i Martin już miał nachylić się do sejfu, ale roześmiał się i machnął ręką.
– Zimno mi – szepnęła Irina. – Wracamy do osiedla?
Martin zdjął kurtkę i narzucił na ramiona Iriny.
– Chodźmy. Napiłbym się czegoś i zjadł kawałek zdechłego kucyka.