Martin pomyślał, że równie niewinne spojrzenie na życie mogą mieć tylko ludzie nietuzinkowi, którzy w każdym katorżniku widzą połączenie Robin Hooda z Jeanem Valjeanem.
– Dobry z pana człowiek – powiedział szczerze. – Nie, Irinka nie miała zamiaru zbić fortuny na fałszywym kluczu. Chciała sprowokować do rozmowy kogoś znającego się na rzeczy…
– Ech młodość, młodość – westchnął Jurij, odrzucając z czoła gęste pukle jasnych włosów. – Nie szuka prostych rozwiązań… – ze smutkiem przejrzał się w lustrzanym szkle baru i mruknął: – Czemu nie poprosiłem kluczników o dodatkowe dwadzieścia centymetrów wzrostu? Odbiłbym ci dziewczynę jak nic… Wybacz, ale bym odbił.
– Nie oddałbym – pokręcił głową Martin.
– No to byśmy się pojedynkowali – zawyrokował Jurij. – Chociaż nie umiem strzelać. No i co, odkryłeś już tajemnicę?
Martin pokręcił głową.
– Chodzimy po elektryczności, a do głównej tajemnicy nikt nie może się dokopać – westchnął Jurij. – Pewnie ci mówili, że ktoś znalazł rozwiązanie, stał się wszechpotężny i wyruszył, by dokonać wielkich czynów? Nie spieram się, różne rzeczy się zdarzają. Ale z tych, którzy teraz są na Talizmanie, nikt ci nie pomoże…
Podniósł kieliszek, dopił koniak i westchnął:
– Skostnieliśmy. Klapki na oczach. Potrzebna jest świeża krew – wtedy Talizman odsłoni swoją tajemnicę.
– Dziękuję – powiedział Martin. Jurij machnął ręką.
– Daj spokój, za co… Jeszcze koniaku?
– Nie dziękowałem za koniak – wyjaśnił Martin. – Tylko za to, że otworzył mi pan oczy, Ale nie odmówię jeszcze łyczka.
Właściciel tawerny dolał mu i pogroził palcem.
– A przycisku więcej nie naciskaj. To sygnalizacja alarmowa! Na wypadek nalotu bandytów.
– Zdarzało się już? – zapytał Martin.
– To spokojne miejsce – Jurij uchylił się od odpowiedzi. – Dobra, pójdę jeszcze pospać. Świta…
Martin spojrzał w okno, ale nie udało mu się dostrzec jakichkolwiek zmian w podświetlonej latarniami białej wacie. Widocznie trzeba tu przeżyć wiele lat, żeby wyczuć świt przez grubą pierzynę mgły.
Jurij odszedł. Filiżanka kawy, której nawet nie dotknął, stygła na barze. Martin wziął ją i wypił letni napój. Powiedział na głos, patrząc w okno:
– Klapki na oczach…
Poczuł dreszcz – ale nie z zimna, bo klimat na Talizmanie był bardzo stabilny – lecz z podniecenia. Gorzkie owoce drzewa poznania leżały pod nogami i nikt ich nie podnosił!
– To nie może być takie proste – powiedział sam do siebie i sam sobie odpowiedział: – Ale inaczej być nie może.
Szybko wszedł po schodach na piętro, otworzył drzwi do pokoju Iriny – nie zamknęła się – i na palcach podszedł do łóżka.
– To ty? – spytała sennie dziewczyna.
– Ja – szepnął Martin. Po jego senności nie zostało nawet śladu. – Irino, jakie to wszystko proste!
– Co jest proste? – Irina poruszyła się w pościeli. Mrugnęło zielone światełko podświetlonej tarczy zegarka. – Słuchaj, dopiero zasnęłam…
– Wiem, jak aktywować sejfy – powiedział Martin. – Potrzebne ci jeszcze czarodziejskie pantofelki?
Zapłonęło światło. Irina usiadła na łóżku i popatrzyła badawczo na Martina.
– Nie jesteś pijany?
– Nie i nie mam zamiaru być. Upijam się zachwytem. I strachem.
– Jak? – wykrzyknęła Irina. Oczy jej płonęły.
– Oho! – Martin się roześmiał. – To straszna tajemnica i być może od tysięcy lat strzegli jej mędrcy Szambali. Potem tajemnicę skradli przebiegli masoni, a od nich odkupił ją za straszne pieniądze pewien rosyjski oligarcha…
– Martin! – Irina zerwała się z łóżka, zaczęła się szybko ubierać. – Nie męcz mnie, powiedz!
I nagle zamarła – półnaga, z bluzką w ręku. Popatrzyła badawczo na Martina i zapytała:
– Nie chcesz mówić, tak? Chcesz, żeby to było tylko dla ciebie?
I przez jedną, nieskończenie długą chwilę Martin poczuł, jak coś go kusi, żeby wykrzyknąć: „Tak, tylko dla mnie! Podzielona wszechpotęga nie jest nic warta!”
– Wszystko jest bardzo proste – rzekł Martin, odganiając urok. – Będziesz się śmiała, jak się dowiesz! Arankom to nawet do głowy nie przyjdzie, oni są tacy rozumni… i nigdy nie mieli przesądów.
– Poczekaj. – Irina podbiegła do okna i otworzyła je na oścież – do pokoju wpłynęła mgła, teraz rzeczywiście jasna, nagrzana wstającym słońcem. – Martin!
Z daleka płynął równy huk. Zbliżał się i rósł.
– Co to? – Martin też podszedł do okna. Objął Irinę i przez kilka sekund stali, wpatrując się w mgielną zasłonę. Rozległy się głosy – to budzili się inni goście „Zdechłego Kucyka”, z trzaskiem otwierano okna, a ktoś męczeńskim głosem prosił o odrobinę spokoju.
– Arankowie nie mają przesądów – szepnęła Irina. – Za to mają helikoptery. Martin!
Popatrzyli na siebie z przerażeniem.
– Śledzą poszukiwaczy… – powtórzył Martin słowa Japończyka. – Jacy z nas idioci… Z ich technologią nadajnik można ukryć w drobince kurzu… i niby przypadkiem rzucić tę drobinkę na ubranie…
Irina zaczęła gorączkowo otrzepywać Martina, a potem siebie.
– Za późno! – krzyknął Martin, chwytając ze stołu broń termiczną i zarzucając na ramię winchestera. – Uciekamy! Zostaw rzeczy!
Huk narastał, zadrżały szyby. Zdążyli wybiec z hotelu, omijając oburzonego Jurija, wokół którego biegał kelner i dorodna żona-kucharka, jakichś ludzi, wbiegających do hotelu, gdy zza mgły wyłoniły się helikoptery aranków.
Zresztą, helikopterami można je było nazwać jedynie umownie – nie miały wirników ani śmigła na ogonie. Z opływowego, owalnego korpusu na ażurowych wspornikach wysuwały się cylindryczne turbiny. Poza tym maszyny leciały bez charakterystycznego dla helikopterów przechyłu, tylko absolutnie prosto, jak samolot, który nauczył się startować pionowo przy prędkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
– Tutaj! – krzyknął Martin, ciągnąc za sobą Irinę. Pobiegli za sąsiedni budynek, najwyraźniej niezamieszkany, z małymi zakratowanymi oknami.
Latające maszyny aranków już otoczyły hotel i zalewając go oślepiającym światłem reflektorów, zawisły na wysokości dwunastu metrów. W ich brzuchach otworzyły się włazy – i wysunęły się stamtąd na niemal niewidocznych linach czarne postacie w futurystycznych strojach rodem z wytwórni filmowej.
– Sześć helikopterów, pięciu komandosów w każdym – powiedział Martin, wychylając się zza rogu. – Trzydziestu…
Biegnący w stronę tawerny komandosi zatrzymali się, jakby na czyjś rozkaz, i zaczęli się od niej oddalać rozszerzającym się pierścieniem.
– Nie wiem, Doggarze, czy możesz mi odpowiedzieć – odezwał się Martin. – Ale wiem, że mnie słyszysz, ty draniu. Jeśli twoi myśliwi nie zatrzymają się, ja ich zatrzymam!
Komandosi upadli na ziemię, nieruchomiejąc. I rozległ się wzmocniony przez głośniki głos:
– Martin, nie rób głupstw. Wróćcie do hotelu, to porozmawiamy.
– Odwołaj ich – powiedział Martin, otrzepując koszulę, dżinsy, mierzwiąc sobie włosy. – Wtedy porozmawiamy. W cztery oczy.
Rozległ się śmiech i głos Doggara:
– Przestań szarpać na sobie ubranie. Nawet pralnia chemiczna ci nie pomoże. Czujnik został umieszczony na skórze i zdążył wejść pod naskórek.
– Niech to szlag – zaklął Martin. – Ty inteligentny, świetnie wyposażony łajdaku!
– I po co tak? – zapytał Doggar. Jego głos brzmiałby łagodnie, gdyby nie był wzmacniany przez głośniki. – Sprawa jest bardzo poważna i sam dobrze o tym wiesz. Porozmawiajmy spokojnie. Uwierz mi, alternatywa nie spodoba ci się na pewno!