– A pan został? – zdumiał się Martin. – W czasie gdy, być może, dokonuje się wielkie odkrycie…
– Zasugerowaną przez Irinę metodę odczytu obelisków bez zbędnego rozgłosu wypróbowałem już dwa lata temu – oznajmił dyrektor. – To nieskomplikowana korelacja pomiędzy powierzchnią wyspy i liczbą znaków na obeliskach… Bez efektów.
– Nie powiedział jej pan o tym – rzekł w zadumie Martin. – Cóż… Być może słusznie. Należy studzić niezdrowy zapał.
– Niech pan ją stąd zabierze – jęknął Klim. – Proszę! Jeśli pan chce, podpowiem panu kilka interesujących historii dla zapłacenia klucznikom.
Martin popatrzył dyrektorowi w oczy:
– Naukowa zawiść?
Klim pokręcił głową.
– Nie. Dziewczyna jest bez wątpienia utalentowana. Jej negacja równania Boga była bardzo błyskotliwa. Ale powinna się jeszcze uczyć. I to nie tutaj, w towarzystwie fanatyków i psychopatów, gdzie obeliski podniecają umysły… Dzisiaj Irina przekona się, że jej teoria to bzdury. Nie da się złamać, zacznie wymyślać nowe podejścia… i utonie w morzu materiałów, zacznie czołgać się po skałach z taśmą, utonie w bezpłodnych sporach i wzajemnych urazach. Niech ją pan zabierze, Martinie! Wydorośleje i wróci – żeby odkryć tajemnicę Biblioteki.
Martin podał dyrektorowi rękę:
– Umowa stoi. Jest tylko jeden problem – czy zechce ze mną pójść? Nawet, jeśli ją zwiążemy i zaniesiemy do Stacji… Wie pan równie dobrze jak ja, że klucznicy wpuszczają przez Wrota wyłącznie ochotników.
– Pomożemy jej – uśmiechnął się Klim. – Teraz cały nasz zgodny kolektyw wróci razem z Iriną. Wszyscy będą źli, złośliwi, drwiny posypią się jak grad. Szczególnie postarają się ci, których zdążyła obrazić. Jeśli to nie wystarczy, ja, na mocy swojej władzy, każę jej opuścić osiedle… i nazwę ją idiotką. Dziewczyna ma temperament – odejdzie.
Martin nie wiedział, czego w słowach Klima było więcej – szczerego niepokoju o utalentowaną dziewczynę, która chciała wziąć na swoje barki ciężar ponad siły, czy zawiści uczonego, który wyczuł potężnego rywala. Ale Biblioteka naprawdę nie była planetą dla rozpieszczonej siedemnastoletniej smarkuli. Za pięć lat po kamiennych wysepkach snułaby się półnaga, ciężarna kobieta z dwójką dzieci u boku. Wszystkie tajemnice starożytnych języków od dawna by jej nie interesowały. Na wszystko jest swój czas. W młodości trzeba się uczyć, szaleć, walczyć z niesprawiedliwościami i wstrząsać podstawami świata… grzebanie w piasku w poszukiwaniu drogocennego okruchu wiedzy to przywilej wieku dojrzałego.
– Tymczasem zapraszam pana na obiad – powiedział Klim. – Próbował pan już miejscowej zupy rybnej?
…Na obiedzie zebrali się wszyscy mieszkańcy osiedla, którzy nie wyruszyli z Iriną, by odkrywać tajemnicę Wszechświata: Klim i dwie Indianki-kucharki (Martin miał nieodparte wrażenie, że obie są żonami dyrektora), dziesięcioro maluchów i dwóch staruszków, najwidoczniej opiekujących się dziećmi pod nieobecność rodziców.
– Tak właśnie żyjemy – powiedział wesoło Klim. – To swego rodzaju komuna. A cóż można zrobić? Brak zasobów ludzkich nieuchronnie prowadzi do wypaczenia form organizacji społecznej.
Dzieciom Martin rozdał po kawałeczku czekolady – starsze natychmiast zjadły łakocie, młodsze próbowały czekoladę z obawą. Jeden maluch rozpłakał się, śliniąc się na czekoladowo.
– Brakuje słodyczy – przyznał z westchnieniem Klim, pierwszy podnosząc łyżkę do ust. – Usiłujemy przygotowywać melasę z grzybieniów… Ale nie ośmielimy się zaproponować panu degustacji. Słodycze i chleb to nasz największy problem.
Martin rozdał dorosłym gazety, zawahał się i rozdzielił pomiędzy zebranych połówki sucharów. Niektórzy w milczeniu gryźli rzadki specjał. Staruszkowie ssali suchary w skupieniu, ostrożnie maczając je w rybim bulionie.
A zupa naprawdę była bardzo smaczna! Gęsta, zawiesista, z kawałkami ryb i mięczaków, i chrzęszczącymi w zębach jak kapusta pasmami wodorostów. Martin zjadł dwie miski, podziękował kobietom i podarował im torebkę czarnego pieprzu i drugą mielonej papryki.
Klim tylko pokręcił głową.
– Martinie, niech mi pan powie, jak często podróżuje pan między światami? Z tego co pamiętam, jest pan trzecim człowiekiem, który wpadł na to, żeby zabrać przyprawy.
– Bardzo często – przyznał się Martin. – Jeśli ktoś odprowadzi mnie do Stacji, oddam wam resztkę moich zapasów – gdy już klucznicy przyjmą moją historię.
– Na pewno odprowadzimy – uśmiechnął się Klim. – Listy też pan zabierze?
– Zabiorę – skinął Martin.
Obdarowane przyprawami Indianki przyniosły trzylitrową butelkę i nalały do kubków mętnego, opalizującego płynu – niedużo, po pięćdziesiąt gramów. Martin przyglądał się, jak pije Klim – jednym haustem, zagryzając kawałkiem ryby. Powąchał napitek – bimber pachniał rybą i spirytusem, ale prawie nie czuło się odcieni siwuchy. Napił się – wodorostowy samogon sparzył podniebienie, gorącym kłębkiem przetoczył się po przewodzie pokarmowym, ale pozostawił niespodziewanie przyjemny, świeży posmak.
– Wyczuwam nutę mięty i anyżku… – zauważył ze zdumieniem Martin.
Klim uśmiechnął się z dumą:
– Wprawdzie to nie koniak, ale da się wypić. Nie znaleźliśmy tylko substytutów tytoniu…
Martin pokornie wyjął paczkę mocnych francuskich papierosów. Dorośli mieszkańcy Biblioteki błyskawicznie rozdrapali gitane’y – niektórzy po jednym papierosie, a inni, z przepraszającym uśmiechem, po dwa lub trzy. Nastolatek, który sięgnął po papierosa, dostał po łapach.
Martin też zapalił. Wolałby wprawdzie cygaro, trzymane w plecaku na szczególne okazje, ale nie chciał drażnić ludzi.
– Przyjdzie czasem człowiek do Stacji, poczeka, aż klucznik fajkę zapali… – odezwał się skrzypiącym głosem jeden ze staruszków – podejdzie, żeby porozmawiać… I mówi, co mu ślina na język przyniesie, żeby tylko trochę dymu powąchać… Dobrze chociaż, że klucznicy są cierpliwi, słuchają długo… czasem nawet winem poczęstują…
– Ale tytoniu to nigdy nie proponują – zauważył ze smutkiem drugi staruszek.
– Nawet marihuanę czasem palą – zauważyła młodsza Indianka i popatrzyła wymownie na Martina.
Martin nie podjął tematu.
Wypili jeszcze dwa razy po pięćdziesiąt gramów i Martin z uśmiechem odstawił kubek. Nikt nie nalegał, zresztą miejscowym też zupełnie wystarczyło. Dzieci rozbiegły się. Jedne poleciały chlapać się w kanałach, inne bacznie pilnowały maluchów. Dorośli, wszyscy prócz Klima, zaczęli chaotyczną rozmowę. Znali siebie nawzajem i swoje opowieści od dawna, ale teraz liczył się tylko jeden słuchacz – Martin. Dowiedział się, że drugi staruszek nazywa się Louis, jest Francuzem, fizykiem, który wyruszył na Bibliotekę po stracie żony, żeby resztę swoich dni przeżyć, przynosząc korzyść nauce. Drugi staruszek okazał się Niemcem, filologiem. Indianki, również filologowie, były siostrami i, tak jak myślał Martin, żonami Klima. Godzinę później Martin miał wrażenie, że spędził na Bibliotece kilka lat. Najbardziej interesujące historie – o nocnym łowieniu ryb, bimbrze, który się wylał, o geddarze, który (poszło o zakład) zrąbał obelisk swoim mieczem i o szaleńcu, który zjawił się na Bibliotece w poszukiwaniu nieistniejących „starożytnych technologii”, zaczęły się powtarzać. Siostry wszczęły długi, nudny spór o znaku przestankowym, który należało odczytać: „Mówię ironicznie, nie traktujcie zbyt poważnie moich słów”.