Выбрать главу

I w tym momencie za oknami dał się słyszeć narastający huk, który zagłuszył Symfonię Patetyczną, i latający talerz zaczął schodzić do lądowania ponad dachami domów. Dzieci krzyczały radośnie, w jakimś samochodzie włączył się autoalarm i przez pół minuty rozlegało się nieprzyjemne wycie.

Ten drobny incydent od razu spowodował zmianę tematu rozmowy. Martin i wujek zaczęli omawiać sprawy wagi państwowej, a wujek wyłożył siostrzeńcowi swoją opinię o Obcych. Mimo iż Martin doskonale ją znał, musiał tego wysłuchać po raz kolejny.

Reszta wieczoru upłynęła więc pod znakiem monologu wujka – kwestia Obcych nie była dla Martina tematem tabu, po prostu miał swoje zdanie, a nie chciał spierać się ze staruszkiem. Żegnając się, Martin poczuł ulgę. Dobrze jeszcze, że miał poważny pretekst – jutro rano wyruszał „w delegację”, a nie wiedział nawet, jak długo ona potrwa.

1

Deszcz dogonił Martina na szczycie wzgórza. Chmury płynęły bardzo nisko. Można pomyśleć, że wystarczy podskoczyć i wyciągnąć rękę, żeby zaczerpnąć dłonią szarą, mokrą watę. Pierwsze krople uderzyły o ścieżkę, wzbijając fontanny pyłu, ucichły na chwilę – i deszcz lunął jak z cebra.

Ścieżka natychmiast przemieniła się w błotnisty strumień. Strugi siekły kałuże, zimna woda chłostała nogi, chmury zeszły jeszcze niżej i teraz Martin maszerował w ścianie deszczu, w szarej mgle, w samym sercu szalejącego żywiołu. Zrobiło się zupełnie ciemno. Przez pierwsze minuty nieprzemakalna tkanina kurtki radziła sobie doskonale, ale później na ciele pojawiła się wilgoć. Spodnie przylgnęły do nóg, w butach chlupało.

Martin parł do przodu, przeklinając deszcz, który padał tu przez trzysta dni w roku, kolczaste krzewy, z powodu których ścieżka na przekór zdrowemu rozsądkowi biegła przez wzgórze, swoją pracę i samego siebie. Ścieżka rozmiękała w oczach, coraz trudniej było utrzymać równowagę. Martin już nie szedł, lecz ślizgał się, balansował, cudem ratując się przed upadkiem. Karabin przyrósł mu do pleców i wydawał się znacznie cięższy, do podeszew przy każdym kroku przyklejał się kilogram błota, a wewnątrz Martina też wszystko rozmiękło – chlupało w nosie, pluskało w gardle, mięśnie zamieniły się w mokre ciasto – nawet myśli wydawały się wodniste.

Martina ucieszyłoby teraz dosłownie wszystko – zwierzę, wyłaniające się zza krzaków, uderzenie pioruna i łoskot gromu, a nawet nieoczekiwane przeszkody, które zmusiłyby go do biegu, skoków czy czołgania. Ale w szarym deszczu nie było nic, prócz chlupiącego błota, kłujących gałązek i gęstej mgły. Mógł zrobić tylko jedno – iść bez ustanku, cały czas do przodu, wtapiając się w monotonię ulewy.

Światło nad Stacją zobaczył od razu, gdy tylko zszedł ze wzgórza. Może w deszczu był prześwit, a może chmury poszły wyżej – w każdym razie przez zacinające strugi Martin wypatrzył światło latarni. Czerwony błysk, zielony błysk, przerwa (rozbłysk w spektrum ultrafioletu) i jasne, białe lśnienie, oślepiające i hipnotyzujące niczym światło łuku elektrycznego. Martin przyspieszył kroku. Jednak nie stracił orientacji, szedł we właściwym kierunku. Godzinę później już stał przed Stacją. Zbudowany z kamiennych bloków piętrowy budynek idealnie komponował się z krajobrazem wzgórz i bagien. Kolorowe plamy okien, zasłoniętych purpurowymi roletami, jedynie podkreślały wszechobecną szarość. Na szczycie wysokiej kamiennej wieży rozbłyskiwała latarnia. Wieża przywodziła na myśl minaret i małą latarnię morską gdzieś na krańcu świata.

Na werandzie, w wiklinowym fotelu bujanym siedział, patrząc na nadchodzącego Martina, strażnik latarni i miejscowy muezin w jednej osobie – pokryta czarnym, lśniącym futerkiem półtorametrowa istota. Futro na głowie niczym nie różniło się od pokrywającej ciało sierści, jedynie wokół dużych, smutnych oczu i wypukłych warg włos był rzadszy i krótszy. Z ubrania istota miała na sobie tylko sięgające do kolan szorty.

– Witaj, kluczniku – rzekł Martin, zatrzymując się przed prowadzącymi do domu schodkami – trzema szerokimi, niezbyt wysokimi stopniami.

– Witaj, wędrowcze – odparł klucznik, wyjmując z ust fajkę. Miał przyjemny, niski głos, męski, ale z nutką kobiecej łagodności. Dawało się wyczuć delikatny akcent, który już po kilku chwilach przestawało się słyszeć. – Wejdź i odpocznij.

Teraz Martin mógł wejść. Wycierając podeszwy o krawędzie stopni i uwalniając je od płatów ciężkiego, tłustego błota, wszedł na werandę. Obok klucznika stał jeszcze jeden fotel, na stoliku – karafka z mlecznożółtym winem i dwie szklanki. Można było uznać to za delikatne zaproszenie, ale klucznicy nigdy nie nalegali na natychmiastową rozmowę.

– Chciałbym znaleźć się w domu możliwie jak najszybciej – powiedział Martin, siadając w fotelu.

Klucznik ssał fajkę. Nawet zapach tytoniu wydawał się przyjemny, ziemski. O dziwo, klucznicy najszybciej przejęli ludzkie nałogi – szczególnie polubili wino, zaś sam pomysł palenia tytoniu wprawił ich w zachwyt.

– Smutno tu i samotnie – odezwał się klucznik. Rytualna fraza zabrzmiała wyjątkowo szczerze – zaiste, trudno wyobrazić sobie smutniejsze i bardziej samotne miejsce niż ta wilgotna, błotnista, zimna planeta. – Porozmawiaj ze mną, wędrowcze.

– Przybyłem do tego świata dwa dni temu – zaczął Martin, jakby klucznik mógł zapomnieć ich pierwsze spotkanie. Zresztą, czy na pewno był to ten sam klucznik? – I nie przywiodło mnie tu pragnienie nowych wrażeń czy zamiłowanie do przygód. Pewien człowiek, mieszkaniec planety Ziemia, bezmyślnie popełnił zły i podły czyn. Upił się i pozwolił, aby zawładnęła nim mroczna część jego duszy. Nie wiem, od jak dawna był zazdrosny o swoją żonę, nie wiem, czy miał ku temu powody, ale tego wieczoru ich kłótnia skończyła się tragedią. Mężczyzna zabił kobietę, a potem, przerażony swoim czynem, uciekł przez Wrota.

Klucznik skinął głową i dalej kołysał się w fotelu.

– Krewni nieszczęsnej kobiety postanowili ukarać zabójcę – ciągnął Martin po chwili przerwy. – Wynajęli mnie i poprosili, żebym odnalazł tego mężczyznę. Odnalazł i sprowadził na Ziemię. Ruszyłem jego śladem i znalazłem się na tej planecie…

– We Wszechświecie jest wiele planet – powiedział klucznik, wytrząsając fajkę. – I na wielu planetach są warunki odpowiednie dla ludzi. Jak odgadłeś jego drogę?

– To nigdy nie jest łatwe – przyznał Martin. – Muszę dobrze poznać takiego człowieka, wczuć się w niego, poczuć jego marzenia i lęki, zacząć myśleć jak on. Ludzie nie zawsze wybierają swoją drogę świadomie. Czasem decydującą rolę odgrywa nazwa planety, niezwykłe połączenie dźwięków, a czasem niespodziewany impuls… Bywa, że się mylę, ale tym razem los uśmiechnął się do mnie już za pierwszym razem.

Klucznik skinął głową, przyjmując wyjaśnienie.

– Znalazłem uciekiniera – kontynuował Martin. – Spodziewał się pogoni i nie zdołałem skłonić go do powrotu. Czasami pomaga rozmowa, człowiek decyduje się wrócić i przyjąć karę, która czeka go w naszym świecie. Ale ten mężczyzna nie chciał wracać. Było w nim wiele pokory, ale jeszcze więcej strachu. Oto jego żeton.