– Następny! – zawołał pogranicznik. Obcy już szedł do kantoru, obojętnie mijając krzątających się przewodników i cinkciarzy. Inteligentny Obcy, w dodatku praworządny.
Kanadyjczyk jeszcze raz uśmiechnął się szeroko do Martina i podszedł do funkcjonariusza.
– Dzień dobry, proszę okazać dokumenty…
Oficer przeszedł na angielski. Martin pomyślał przelotnie, że przez ostatni rok pogranicznicy podciągnęli się w znajomości języków. Niemal wszyscy znali turystyczny – czyli przynajmniej raz przechodzili przez Wrota. Poprawka – przynajmniej dwa razy. Wspólny język klucznicy dawali wszystkim korzystającym z usług ich systemu transportowego. Nawet te rasy, których system komunikacji nie opierał się na mowie, otrzymały uniwersalny język gestów, pozwalający na całkiem znośne porozumienie.
– Następny…
Kanadyjczyk niepewnie ruszył ulicą. Nieomylnie wyczuwając zysk rzucili się do niego przewodnicy i taksówkarze. Obedrą go jak nic.
– Martin Dugin, obywatel Rosji – podał dokumenty.
Pogranicznik w zadumie kartkował paszport. Wizy, wizy, wizy…
– Słyszałem o panu – powiedział. – Co miesiąc przechodzi pan przez Wrota.
Martin nie skomentował.
– Jak się panu to udaje, co? – Funkcjonariusz popatrzył Martinowi w oczy, jakby spodziewał się objawienia albo nieoczekiwanego wyznania.
– Po prostu idę. Opowiadam coś klucznikowi i potem…
Pogranicznik skinął głową.
– To wiem, byłem za Wrotami. Ale o co tu chodzi? Niektórym nie udaje się przejść nawet raz!
– Może po prostu mam gadane? – zasugerował Martin. – Nie wiem, panie oficerze. Wszystkie swoje historie opowiedziałem w odnośnych organach. Widocznie z jakiegoś powodu podobają się klucznikom.
Pogranicznik wbił w paszport wizę wjazdową.
– Witamy w domu, Martinie Dugin. Wie pan, że ma przezwisko? Piechur.
– Dziękuję, wiem.
– Broń rozładowana?
– Oczywiście. – Martin poklepał się po kaburze. – Rozebrana i rozbrojona. Zwykły karabin. Poluję nim na dziki.
– Pomyślnych łowów – pogranicznik popatrzył na Martina z zainteresowaniem, ale bez wrogości. – Niech się pan zastanowi, jak się to panu udaje. Wszystkim by się przydało.
– Postaram się – obiecał Martin, przechodząc pod zielonym łukiem biura przepustek. Trzeba przyznać, że w ostatnim czasie pogranicznicy stali się jacyś lepsi. Spokojniejsi… bez tej nerwowości i podejrzliwości, jaka cechowała ich w pierwszych latach.
Szedł na piechotę jakieś dziesięć minut, coraz bardziej oddalając się od tłumu. Minął sklepy „Myśliwy” i „Podróże”, minął bazar, który powstał tu spontanicznie i zdążył się zalegalizować, gdzie handlowano wyposażeniem i artykułami z innych planet. Minął również kilka małych hoteli „dla wszystkich ras” i restauracji z kuszącymi, cudzoziemskimi nazwami, obiecującymi nieprawdopodobne dania.
I dopiero wtedy Martin złapał okazję. Kierowca zatrzymał się sam, otworzył drzwi, i nie pytając ani o trasę, ani o cenę, rzucił:
– Z podróży?
Tutaj, na zwykłej moskiewskiej ulicy język turystyczny brzmiał obco i dziwnie. Zbyt proste i miękkie dźwięki, zbyt krótkie zdania.
– Tak, właśnie wróciłem.
– Tak myślałem. Sam podróżowałem trzy razy. Myślę sobie, podwiozę człowieka… daleko pan był?
Martin zamknął oczy, odchylił się na oparcie.
– Bardzo daleko. Dwieście świetlnych.
– I co tam jest?
– To samo, co tutaj. Deszcz.
Kierowca roześmiał się.
– I ja tak myślę. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Ile by człowiek nie podróżował, planety lepszej od Ziemi i tak nie znajdzie. Ja podróżowałem ot tak sobie, poszło o zakład z kumplami. Po pijaku się założyliśmy, że zdołamy przejść przez Wrota i wrócić. Mnie się udało, ale oni…
Martin milczał. Wsunął rękę do kieszeni i natrafił na żetony. Bez skanera trudno je było rozróżnić. Wieczorem będzie musiał napisać list do rodziny zabitego chłopca i wysłać przykrą wiadomość wraz z żetonem.
Martin stwierdził, że potem nie zaszkodzi się napić.
2
Nigdy nie wyznaczajcie ważnego spotkania na poniedziałkowy ranek. W sobotę wieczorem wydaje się, że to znakomity pomysł. Człowiek się umówi i już może skończyć rozmowę telefoniczną, by wrócić do gości. Można szczerze wierzyć, że niedziela minie w ciszy i spokoju, na niespiesznych zajęciach domowych i niedbałych kawalerskich porządkach, z leniwym wyjściem do pobliskiego sklepu po piwo i mrożoną pizzę – najbardziej paskudną drwinę Amerykanów z włoskiej kuchni. Można nawet liczyć, że niedzielny wieczór zakończy się sennym przełączaniem kanałów telewizora.
Nigdy nie obiecujcie sobie, że rzucicie palenie od Nowego Roku, zaczniecie uprawiać sport od przyszłego miesiąca i będziecie rześcy w poniedziałek rano.
– Pan Martin? – zapytał gość.
Martin zrobił dziwny ruch głową, który mógł oznaczać zarazem „tak”, „nie”, „nie pamiętam” albo „głowa mi pęka, a pan zadaje głupie pytania”.
A zwłaszcza to ostatnie.
– Chce pan proszek od bólu głowy? – zaproponował nieoczekiwanie gość i Martin popatrzył na niego z nagłym zainteresowaniem.
Na pierwszy rzut oka powód jego udręki był typowym biznesmenem z rodzaju tych, którzy zaczęli nosić krawat rok temu i jeszcze nie nauczyli się go samodzielnie wiązać. Przygarbiony, krótko obcięty, w garniturze od Valentino i koszuli od Etro. Martin świetnie wiedział, z jakimi prośbami przychodzą tacy ludzie, i już dawno nauczył się odmawiać.
Jedyną rzeczą, która nie pasowała do wizerunku gościa i przez to peszyła Martina, był zegarek. Oryginalny patek. Fakt posiadania takiego gadżetu mógł oznaczać wszystko, poczynając od nieprawdopodobnej głupoty gościa aż do wariantu najbardziej nieprzyjemnego – że mężczyzna nie jest tym, za kogo stara się uchodzić.
– Poproszę – zgodził się Martin. Gość podał mu listek z tabletkami. Martin przypomniał sobie, że takie opakowanie nazywa się blister. Ładne słowo, jakby rodem z fantastyki. „Wyjął swój wierny blister…”
– Przytulnie tu u pana – powiedział gość, czekając aż Martin rozgryzie tabletki i popije je wodą mineralną. Nic szczególnie przytulnego w pokoju nie było, zwykły gabinet w zwykłym mieszkaniu. Biurko z komputerem, dwa fotele, półki na książki i sejf w rogu. Martin nie odpowiedział na komplement, traktując go wyłącznie jako uprzejmość. – Więc to pan jest Martin.
– Na pewno widział pan moje zdjęcia – wymamrotał Martin. – Tak.
– Rzadkie imię w naszych szerokościach geograficznych – zauważył znacząco gość.
Martin zaczął wpadać w złość. Imienia nie mógł wybaczyć rodzicom. Wczesne dzieciństwo umilało mu przezwisko „gąsior” – kreskówkę o małym Nilsie, który podróżował nad Skandynawią na gęsi Martinie regularnie nadawano w telewizji. O tym, jak łączy się imię Martin z imieniem odojcowskim Igoriewicz lepiej w ogóle nie wspominać.
– I długościach – dorzucił Martin. – Rodzice uwielbiali Martina Edena Jacka Londona. Czy zaspokoiłem pańską ciekawość?
Gość skinął głową.
– Chwała Bogu, że nie podobał im się Grin. Rzadkie imię jest i tak znacznie lepsze od wymyślonego, prawda?
Martin popatrzył na niego takim wzrokiem, jakby chciał powiedzieć: „Co mi głowę zawracasz, człowieku…” Ale…
– A jak mogliby mnie nazwać w takim wypadku? – zainteresował się.
– O! – gość wyraźnie się ożywił. – Jest cała masa interesujących wariantów! Drud. Sandy. Grey. Stil. Kolomb. Poza tym, pańscy rodzice mogli również pasjonować się polityką. Rewolucyjna romantyka… Proszę mi wierzyć, że Fidel Olegowicz brzmiałoby znacznie gorzej!