Do licha! Martin próbował znaleźć choć jeden racjonalny powód odmowy – i nie potrafił. Sympatyczny człowiek. Lekkomyślna córka. Dobre pieniądze. Nie ma się do czego przyczepić. I gdyby doszło co do czego, Martina nie zrozumieliby jego właśni opiekunowie. Powiedzą: „Poważny człowiek, z zasadami… przydarzyło mu się nieszczęście, trzeba pomóc, Martinie”.
Wszystkie te myśli przemknęły mu przez głowę i zostały zastąpione czymś w rodzaju zakłopotania. Dlaczego miałby rezygnować z tej propozycji? Przecież zgodził się zapolować na księgowego-zabójcę, ryzykując, że zostanie postrzelony, albo splami krwią własne ręce. A teraz miałby jedynie odesłać córkę do domu.
– Powiem szczerze – rzekł Martin. – Coś mi się tu nie podoba.
Ernesto rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć – na to już nic nie poradzę.
– Czy powiedział mi pan wszystko? – zapytał Martin. – O swojej córce? O sobie?
– Wszystko, co może mieć związek z tą sprawą. Ale proszę pytać, odpowiem na każde pytanie.
Martin poddał się.
– Wezmę prysznic i napiję się kawy, dobrze? A potem pojedziemy do pana. Może pan poczekać tutaj…
– Z przyjemnością – zgodził się natychmiast Ernesto. – Przejrzę książkę… – leżąca na biurku książka Garnela i Czystiakowej otworzona była na artykule o rasie chri, podejrzewanej przez autorów o nienawiść do Obcych i ludożerstwo. Połuszkin spojrzał na zdjęcie przedstawiające gigantycznego homara na brzegu bagna i nawet mu powieka nie drgnęła. Martin poszedł pod prysznic.
– Smutno tu i samotnie – powiedział klucznik. – Porozmawiaj ze mną, wędrowcze.
Martin nigdy nie wymyślał historii zawczasu. Z jednej strony wynikało to z przesądów – że wymyślona historia może się w jakiś mistyczny sposób zmaterializować i trafić do innych podróżników. A z drugiej strony Martin miał wrażenie, że klucznicy cenią sobie improwizację.
– Chcę opowiedzieć o człowieku i jego marzeniu – zaczął Martin. – To był zwykły człowiek z planety Ziemia. Jego marzenie też było całkiem zwyczajne i nieskomplikowane, ktoś inny mógłby nawet nie uznać go za marzenie. Przytulny domek, mały samochód, ukochana kobieta i wspaniałe dzieci. Ten człowiek umiał nie tylko marzyć, ale również pracować. Zbudował dom, i to wcale nie taki mały. Poznał kobietę, którą pokochał i która pokochała jego. Człowiek kupił samochód – żeby ruszając w drogę, można było jak najszybciej wrócić do domu. Kupił nawet jeszcze jeden samochód – dla żony, żeby nie nudziła się zbytnio, gdy go nie będzie. Urodziły mu się dzieci – nie jedno, nie dwoje, lecz czwórka wspaniałych, mądrych dzieci, które kochały rodziców.
Klucznik słuchał. Siedział na kanapie w jednym z malutkich pokoików moskiewskiej Stacji i uważnie słuchał Martina.
– A gdy marzenie człowieka zostało urzeczywistnione – ciągnął Martin – on nagle poczuł się samotny. Kochała go żona, uwielbiały dzieci, w domu było przytulnie, a wszystkie drogi świata stały przed nim otworem. Ale czegoś mu brakowało. I kiedyś, ciemną, jesienną nocą, gdy zimny wiatr zrywał ostatnie liście z drzew, człowiek wyszedł na balkon swojego domu i rozejrzał się. Szukał swojego marzenia, bez którego tak ciężko mu się teraz żyło. Ale marzenie o domu przemieniło się w cegły i przestało być marzeniem. Wszystkie drogi leżały przed nim, a samochód stał się tylko zespawanymi kawałkami pomalowanego metalu. Nawet kobieta, która spała z nim w łóżku, była zwykłą kobietą, a nie marzeniem o miłości. Nawet dzieci, które tak kochał, były zwykłymi dziećmi, a nie marzeniem o nich. I człowiek pomyślał, że dobrze byłoby wyjść z tego pięknego domu, kopnąć elegancki samochód, pomachać ręką żonie, pocałować dzieci i odjechać na zawsze…
Martin odetchnął głęboko. Klucznicy lubili przerwy, ale teraz chodziło o co innego – Martin jeszcze nie wiedział, jak zakończy swoją opowieść.
– I odszedł? – zapytał klucznik i Martin zrozumiał, jak należy odpowiedzieć.
– Nie. Zszedł do sypialni, położył się obok żony i zasnął. Nie od razu, ale mimo wszystko zasnął. I starał się już nie wychodzić z domu, gdy jesienny wiatr igra z opadłymi liśćmi. Człowiek zrozumiał to, czego jedni dowiadują się w dzieciństwie, a inni nie rozumieją do późnej starości. Uświadomił sobie, że nie można marzyć o tym, co osiągalne. Od tamtej pory starał się wymyślić sobie prawdziwe marzenie. Oczywiście nie udało mu się to. Ale za to teraz żył marzeniem o prawdziwym marzeniu.
– To bardzo stara historia – powiedział w zadumie klucznik. – Stara i smutna. Ale rozwiałeś mój smutek, wędrowcze. Wejdź we Wrota i zacznij swoją drogę.
Czas wyboru planety niczym nie był ograniczony – może jedynie pragnieniem i głodem. Kiedyś Martin spędził przed komputerem ponad sześć godzin.
Teraz minęło już czterdzieści minut, a on ciągle nie mógł się zdecydować.
Wczoraj był w domu Iriny, porozmawiał z dwoma jej przyjaciółkami i śmiertelnie przerażonym chłopakiem – zwykłym siedemnastoletnim pętakiem, onieśmielonym ojcem Iriny, jej matką i chyba nawet psem – wielkim owczarkiem maltańskim.
Pies peszył Martina najbardziej. Pies należał do Iry, mieszkał w jej pokoju, występował niemal na wszystkich zdjęciach i nagraniach wideo, które uprzejmie udostępnił mu Ernesto Siemionowicz. Pies był wielki i bojowy, i wyraźnie tęsknił za swoją panią.
Dlaczego nie wzięła go ze sobą?
Kiedy młoda, głupia dziewczyna ucieka z domu, może nie powiedzieć o tym rodzicom, ale powinna zabrać ukochanego psa! Po pierwsze, z powodów czysto pragmatycznych, naiwnie sądząc, że pies to najlepszy obrońca na świecie, a po drugie, ze względu na sentymentalne przywiązanie. Gdy się ma siedemnaście lat, stawia się zwierzęta na równi z ludźmi, a czasem nawet wyżej.
Ira nie wzięła psa.
Nie wzięła również wiszącej na ścianie pokoju kuszy – hiszpańskiej zabawki z tytanu, rzeczy drogiej i bardzo pożytecznej. Nie wzięła też karabinu, którym umiała się posługiwać i który był oficjalnie zarejestrowany na milicji.
To od razu nasuwało myśl, że pociąg Iriny do przygód był dość umiarkowany, i że ze wszystkich planet wybrała taką, gdzie nie ma potrzeby używania broni – kwitnącą, amerykańsko-europejską wspólnotę na Eldorado, miasto-kurort na Błękitnych Dalach, miasto-planetę wysoko rozwiniętych aranków, jeden ze światów-skansenów pod patronatem dio-dao, rasy ascetycznej i surowej, ale szalenie punktualnej i prawomyślnej. Czyli którąś z tych planet, które tak lubią opisywać w czasopismach typu „Vogue” czy „Pani domu”, nie żałując miejsca na kolorowe zdjęcia i zachwycony bełkot turystów…
Ale to z kolei nie pasowało do charakteru dziewczyny! Nie zamieniłaby siekierki na kijek i nie przenosiłaby się z bezpiecznego, komfortowego gniazdka, stworzonego dzięki pieniądzom ojca, na przytulną planetę. Martin pomyślał nawet przez moment, że Irina w ogóle nie przechodziła przez żadne Wrota, tylko poleciała na wyspy Bahama czy Hawaje ze swoim prawdziwym chłopakiem, którego istnienia rodzice, jak to zwykle bywa, nawet nie podejrzewali.
Ale przyjaciółki Iriny, dziewczynki równie głupiutkie i beztroskie jak sama Irina Połuszkina, z nieudawanym zachwytem i fałszywym niepokojem w głosie bardzo przekonująco opowiadały o tym, jak Irina weszła przez drzwi moskiewskiej Stacji. Irina nie wzięła ze sobą żadnych rzeczy, zadowoliła się jedynie torbą z ubraniem i jakimiś drobiazgami ze sklepu „Podróże”. Dziewczęta uczciwie poczekały na przyjaciółkę te dwie godziny, które klucznicy dawali każdemu podróżnikowi na opowiedzenie historii, a Ira nie wyszła. Na obcej planecie mogłaby poprosić klucznika o wpuszczenie jej do pokoju wypoczynkowego, ale na Ziemi ten numer by nie przeszedł.