Выбрать главу

Była wściekła na Overby’ego, że w ogóle rozmawiał z Grabe. Zrozumiała: to dlatego chciał, aby sprawę prowadziło CBI - gdyby przejęła ją inna jednostka, byłoby to równoznaczne z przyznaniem się, że biuro jest w jakimś stopniu odpowiedzialne za ucieczkę.

A Overby jeszcze nie skończył.

– Jeszcze kwestia środków bezpieczeństwa… Na pewno były za ostrzone. Pell musiał być wyjątkowo dobrze strzeżony. Powiedziałem Amy, że tego dopilnujecie.

Ponieważ nie zadał pytania, Dance mierzyła go chłodnym spojrzeniem, nie mając zamiaru uspokajać go ani słowem.

Widocznie zdał sobie sprawę, że posunął się za daleko, więc unikając jej wzroku, dodał:

– Jestem pewien, że niczego nie zaniedbano.

Znów odpowiedziała mu cisza.

– Dobra, mam teraz tę konferencję prasową. Muszę iść nadstawić łeb. – Skrzywił się. – Jeżeli się czegoś dowiecie, dajcie mi znać. Za dziesięć minut powinienem skończyć.

Overby wyszedł.

Spoglądając przeciągle na Dance, TJ rzekł z południowym akcentem:

– Do diabła, a więc to ty zapomniałaś zamknąć oborę, kiedy prze słuchałaś krowy. Dlatego dał nogę. Tak sobie właśnie myślałem.

O’Neil powstrzymał się od uśmiechu.

– Nie denerwuj mnie – mruknęła.

Podeszła do okna i popatrzyła na stłoczonych przed wejściem ludzi, którzy ewakuowali się z sądu, a teraz chcieli lub musieli wrócić.

– Niepokoi mnie ten wspólnik. Gdzie teraz jest, co chce zrobić?

– Kto mógłby wyrwać z pudła kogoś takiego jak Daniel Pell? – zapytał TJ.

Dance przypomniała sobie kinezyczną reakcję Pella, gdy w trakcie przesłuchania pojawił się temat ciotki w Bakersfield.

– Wydaje mi się, że osoba, która mu pomaga, zabrała młotek z domu je go ciotki. Ciotka nosi nazwisko Pell. Znajdź ją. – Przyszła jej do głowy jesz cze jedna myśl. – Masz kumpla w agencji regionalnej FBI w Chico, prawda?

– No?

– Jest dyskretny?

– Łazimy po barach i obcinamy laski. Czy to znaczy, że jest dyskretny?

– Mógłby sprawdzić tego faceta? – Dance pokazała kartkę z nazwiskiem eksperta od sekt.

– Pewnie będzie chętny. Mówi, że intrygi u federalnych są lepsze od intryg w operach mydlanych. – TJ zanotował nazwisko.

O’Neil odebrał telefon i po krótkiej rozmowie odłożył słuchawkę.

– Naczelniczka z Capitoli – wyjaśnił. – Pomyślałem sobie, że powinniśmy pogadać z oddziałowym z bloku Pella i sprawdzić, czy będzie nam mógł coś powiedzieć. Strażnik przywiezie ze sobą rzeczy z jego celi.

– To dobrze.

– Jeden z więźniów twierdzi, że ma jakieś informacje o Pellu. Naczelniczka wezwie go do siebie i oddzwoni.

Odezwała się komórka Dance, wydając żabi rechot. O’Neil uniósł brew.

– Wes albo Maggie nie próżnowali.

Był to rodzinny żart, tak jak podrzucanie pluszowych zwierzaków do torebki. Kiedy Dance nie widziała, dzieci zmieniały dźwięk dzwonka telefonu (dozwolone były wszystkie dzwonki, ale obowiązywały dwie zasady: nigdy nie wyłączać dźwięku i nie ustawiać melodii piosenek boysbandów).

Wcisnęła przycisk.

– Halo?

– To ja, agentko Dance.

Hałas w tle uniemożliwiał jednoznaczne zidentyfikowanie tajemniczego „ja”, ale ze sposobu, w jaki rozmówca się do niej zwrócił, domyśliła się, że to Rey Carraneo.

– Co jest?

– Nie ma śladu wspólnika ani drugiej bomby. Ochrona chce wiedzieć, czy może wpuścić ludzi do budynku. Komendant straży dał zgodę.

Dance odbyła krótką naradę z O’Neilem. Postanowili jeszcze trochę poczekać.

– TJ, wyjdź na zewnątrz i pomóż im szukać. Nie podoba mi się, że ciągle nie wiadomo, co się dzieje z jego wspólnikiem.

Przypomniała sobie, co powiedział jej ojciec, kiedy niedaleko północnego wybrzeża Australii omal nie wpadł na żarłacza białego: „Od rekina, którego masz przed oczami zawsze groźniejszy jest rekin, którego nie widzisz”.

Rozdział 8

Niedaleko gmachu sądu stał krępy, brodaty i łysiejący mężczyzna w wieku pięćdziesięciu kilku lat, który oglądał panujący przed budynkiem chaos, zatrzymując badawcze spojrzenie na wszystkich – policjantach, strażnikach i cywilach.

– Halo, proszę pana, mógłby mi pan poświęcić minutkę? Chcę tylko zadać kilka pytań… Mogę nagrać krótką wypowiedź?… Och, oczywiście, rozumiem. W takim razie porozmawiamy później. Naturalnie. Po wodzenia.

Morton Walker przyglądał się, jak nad parkingiem zawisł helikopter i wylądował, by zabrać poparzonego policjanta.

Przyglądał się prowadzącym poszukiwania funkcjonariuszom, odgadując ze strategii ich działań – oraz min – że nigdy dotąd nie mieli do czynienia z ucieczką.

Przyglądał się zbitym w tłum zalęknionym ludziom, którzy z początku przypuszczali, że to przypadkowy pożar, potem, że to atak terrorystów, wreszcie, kiedy już poznali prawdę, wyglądali na bardziej przestraszonych, niż gdyby za wybuchem stała Al-Kaida.

I słusznie, pomyślał Walker.

– Przepraszam bardzo, ma pan chwilę na rozmowę ze mną?… Ach, oczywiście. Nie ma sprawy. Przepraszam, że zawracam głowę.

Walker krążył wśród ludzi. Przygładzając rzadkie włosy i podciągając workowate, beżowe spodnie, uważnie lustrował okolicę, wozy strażackie, radiowozy, pulsujące światła ostrzegawcze, otoczone szerokimi aureolami w oparach dymu. Uniósł aparat cyfrowy i pstryknął jeszcze kilka zdjęć.

Jakaś kobieta w średnim wieku obrzuciła niechętnym spojrzeniem jego wytartą kamizelkę rybacką z ponad dwudziestoma kieszeniami oraz sfatygowaną torbę z aparatem.

– Wy dziennikarze jesteście jak sępy – warknęła. – Moglibyście nie przeszkadzać policji robić, co do niej należy?

Zachichotał.

– Nie wiedziałem, że przeszkadzam.

Wszyscy jesteście tacy sami. – Wzburzona kobieta odwróciła się w stronę zasnutego dymem gachu sądu.