Stojąc przy klombie, Dance ujrzała Lindę Whitfield wyjeżdżającą ze szpitala na wózku pchanym przez jej brata. Roger był szczupłym i milczącym mężczyzną, który równie dobrze mógł mieć trzydzieści pięć jak i pięćdziesiąt pięć lat. Wyglądał dokładnie tak, jak Dance go sobie wyobrażała – poważny, ubrany konwencjonalnie w wyprasowane dżinsy, sztywno wykrochmaloną koszulę i krawat w paski ze spinką ozdobioną krzyżykiem. Roger przywitał się z Dance bardzo mocnym uściskiem dłoni, któremu nie towarzyszył nawet cień uśmiechu.
– Pójdę po samochód. Przepraszam panią.
– Czujesz się na siłach jechać? – spytała Lindę Dance, gdy jej brat odszedł.
– Zobaczymy. Mamy znajomych w Mendocino, którzy kiedyś byli w naszym kościele. Roger do nich dzwonił. Może u nich przenocujemy.
Linda spoglądała przed siebie szklanym wzrokiem, od czasu do czasu śmiejąc się bez konkretnej przyczyny; Dance doszła do wniosku, że podano jej bardzo dobry środek przeciwbólowy.
– Będzie lepiej, jeżeli się zatrzymacie. Oszczędzaj się. Powinnaś sobie dogadzać.
– Dogadzać. – Rozbawiło ją to słowo. – Jak się czuje Rebecca? W ogóle o nią nie pytałam.
– Ciągle jest na OlOM-ie. – Ruchem głowy wskazała budynek. – Pewnie leżała gdzieś blisko ciebie.
– Wyjdzie z tego?
– Tak im się wydaje.
– Będę się za nią modlić. – Znów parsknęła nieprzytomnym śmiechem, który przypominał Dance charakterystyczny chichot Mortona Walkera.
Agentka kucnęła obok wózka.
– Nie wiem, jak ci dziękować za to, co zrobiłaś. Wiem, że to nie było łatwe. I bardzo mi przykro, że zostałaś ranna. Ale bez ciebie nie mogli byśmy go powstrzymać.
– Bóg czyni Swoją wolę, życie toczy się dalej. Wszystko wychodzi na dobre.
Dance nie zrozumiała; uwaga była podobna do sentencji wygłaszanych bez związku przez Charlesa Overby’ego. Linda zamrugała oczami.
– Gdzie Daniel zostanie pochowany?
– Dzwoniliśmy do jego ciotki w Bakersfield, ale ona nie wie nawet, jak się nazywa. Jego brata, Richarda, w ogóle to nie interesuje. Po sekcji Daniel zostanie pochowany tutaj. W okręgu Monterey biednych pod daje się kremacji. Mamy cmentarz publiczny.
– Poświęcony?
– Nie wiem. Przypuszczam, że tak.
– Jeżeli nie, mogłabyś znaleźć dla niego godne miejsce? Zapłacę.
Dla człowieka, który próbował ją zabić?
– Zajmę się tym.
– Dziękuję.
Na podjazd wjechała granatowa acura, brawurowo pokonując wiraż, i z piskiem opon zatrzymała się obok nich. Samochód pojawił się tak nieoczekiwanie, że Dance instynktownie skuliła się, kładąc dłoń na pistolecie.
Ale natychmiast się uspokoiła, widząc wysiadającą z samochodu Samanthę McCoy. Kobieta podeszła do nich i spytała Lindę:
– Jak się czujesz?
– Na razie jestem na prochach. Jutro pewnie będzie mnie bolało. Al bo raczej przez cały miesiąc.
– Wyjeżdżasz bez pożegnania.
– Rety, dlaczego tak myślisz? Chciałam zadzwonić.
Dance bez trudu zauważyła fałsz. Samantha prawdopodobnie także.
– Dobrze wyglądasz.
Odpowiedział jej bełkotliwy śmiech.
Cisza. Głęboka cisza; mgła tłumiła każdy dźwięk otoczenia. Samantha spojrzała na Lindę, trzymając ręce na biodrach.
– Przeżyłyśmy parę dziwnych dni, hm?
Śmiech: półprzytomny i nieufny.
– Linda, chcę do ciebie zadzwonić. Mogłybyśmy się spotkać.
– Po co? Żebyś mi fundowała psychoanalizę? Żebyś wyrwała mnie ze szponów Kościoła? – Jej słowa ociekały goryczą.
– Chcę się po prostu z tobą zobaczyć. O nic innego mi nie chodzi.
Z trudem zbierając myśli, Linda odrzekła:
– Sam, osiem, dziewięć lat temu byłyśmy zupełnie różne. Teraz jesz cze bardziej się różnimy. Nie mamy ze sobą nic wspólnego.
– Nic wspólnego? To nieprawda. Razem przeżyłyśmy piekło.
– No tak. I Bóg pomógł nam z niego wyjść, a potem wysłał nas w różne strony.
Samantha kucnęła i ostrożnie wzięła ją za rękę, uważając na ranę. Znalazła się w bliskiej strefie osobistej Lindy.
– Posłuchaj mnie. Słuchasz?
– O co chodzi? – spytała zniecierpliwiona.
– Był sobie kiedyś pewien człowiek.
– Jaki człowiek?
– Posłuchaj. Ten człowiek był w swoim domu, kiedy nadeszła wielka powódź, naprawdę ogromna. Kiedy rzeka zalała parter domu, przypłynęła łódź, żeby go uratować, ale powiedział: „Nie, zostawcie mnie. Bóg mnie ocali”. Wbiegł na piętro, ale woda wkrótce tam dotarła. Zjawiła się druga łódź, ale człowiek powiedział: „Nie, zostawcie mnie. Bóg mnie ocali”. Rzeka podnosiła się coraz bardziej i człowiek wspiął się na dach. Przyleciał helikopter, ale on powiedział: „Nie, zostawcie mnie. Bóg mnie ocali”. I helikopter odleciał.
Głosem bełkotliwym od leków Linda spytała:
– Co ty wygadujesz?
Niezrażona Sam ciągnęła:
– W końcu woda zmyła go z dachu i utonął. A kiedy poszedł do nie ba i zobaczył Boga, spytał: „Boże, dlaczego mnie nie ocaliłeś?”. Bóg po kręcił głową i odrzekł: „Dziwne, nie rozumiem, jak to się stało. Przecież wysłałem po ciebie dwie łodzie i helikopter”.
Dance zachichotała. Słysząc puentę, Linda zrobiła zdziwioną minę i chyba chciała się uśmiechnąć, ale się powstrzymała.
– Daj spokój, Linda. Jesteśmy swoimi helikopterami.
Nie odpowiedziała.
Sam wcisnęła jej do ręki wizytówkę.
– Tu masz mój numer.
Linda przez dłuższą chwilę milczała, oglądając wizytówkę.
– Sarah Starkey? Tak się nazywasz?
Samantha uśmiechnęła się.
– Tego nie mogę już zmienić. Ale zamierzam powiedzieć mężowi O wszystkim. Właśnie tu jedzie z naszym synem. Chcemy spędzić na półwyspie kilka dni. Taką przynajmniej mam nadzieję. Ale kiedy mu powiem, być może wsiądzie do samochodu i wróci do domu.