Выбрать главу

Linda nie odzywała się, obracając w palcach wizytówkę. Spojrzała na podjazd, którym zbliżał się poobijany srebrny pikap. Samochód zatrzymał się i wysiadł z niego Roger Whitfield.

Samantha przedstawiła się bratu Lindy swoim dawnym imieniem.

Mężczyzna powitał ją pytającym uniesieniem brwi i kolejnym oficjalnym uściskiem ręki. Następnie razem z Dance pomogli Lindzie wsiąść do samochodu. Agentka zamknęła drzwi.

Samantha stanęła na stopniu.

– Linda, pamiętaj: helikoptery.

– Do widzenia, Sam – odrzekła. – Będę się za ciebie modlić.

Bez dalszych słów i gestów brat z siostrą ruszyli. Samantha i Dance patrzyły na niknące we mgle świetliki tylnych lamp pikapa na końcu podjazdu.

Gdy odjechali, Dance zapytała:

– Kiedy przyjedzie twój mąż?

– Godzinę temu wyjechał z San Jose. Chyba niedługo. – Sam wskazała ruchem głowy na podjazd. – Sądzisz, że do mnie zadzwoni?

Mimo wszystkich swoich umiejętności śledczych i zdolności rozpoznawania mowy ciała, Kathryn Dance nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Mogła jedynie zauważyć:

– Przecież nie wyrzuciła twojej wizytówki.

– Jeszcze nie – odrzekła Samantha, uśmiechnęła się smutno i ruszyła do samochodu.

Mgła przeniosła się gdzie indziej i wieczorne niebo było bezchmurne.

Kathryn Dance siedziała na Tarasie sama, choć Patsy i Dylan kręciły się po ogrodzie, snując swoje psie intrygi. Skończyła przygotowania do jutrzejszego przyjęcia urodzinowego ojca i popijała niemieckie piwo, słuchając „A Prairie Home Companion”, programu radiowego Garrisona Keillora, który uwielbiała od lat. Kiedy po zakończeniu audycji wyłączyła wieżę stereo, z oddali dobiegł ją odgłos gam granych przez Maggie i przytłumiony basowy puls z pokoju Wesa.

Słuchając muzyki syna – przypuszczała, że to Coldplay – Kathryn Dance przez chwilę się zastanawiała, po czym pod wpływem impulsu wyciągnęła telefon, znalazła numer w książce adresowej i wcisnęła przycisk „ZADZWOŃ”.

– No, witam – powiedział w słuchawce głos Briana Gundersona.

Identyfikacja numeru w komórkach stworzyła zupełnie nowe mechanizmy reakcji, pomyślała. Brian miał całe trzy sekundy na ułożenie strategii rozmowy, opracowanej specjalnie dla Kathryn Dance.

– Cześć – odrzekła. – Przepraszam, że tak długo się nie odzywałam. Wiem, że parę razy dzwoniłeś.

Śmiech Briana przypomniał jej o spędzonych z nim chwilach – o kolacji, spacerze po plaży. Ładnie się śmiał. I nieźle całował.

– Kto jak kto, ale ty na pewno jesteś usprawiedliwiona. Oglądałem wiadomości. Kto to jest Overby?

– Mój szef.

– Ach, ten stuknięty, o którym mi opowiadałaś?

– Aha. – Dance zastanawiała się, do jakiego stopnia była niedyskretna.

– Widziałem jego konferencję prasową i wspominał o tobie. Powie dział, że asystowałaś mu w ujęciu Pella.

Roześmiała się. Gdyby słyszał to TJ, zapewne niedługo potem dostałaby wiadomość dla „asystentki Dance”.

– A więc go dopadliście.

– Dopadliśmy.

I nie tylko jego.

– Co u ciebie? – spytała.

– W porządku. Kilka dni byłem w San Francisco i wyłudzałem pieniądze od ludzi, którzy wyłudzili pieniądze od innych ludzi. A ja wyłudziłem sobie honorarium. Wszyscy na tym dobrze wyszli. – Dodał, że w drodze do domu na autostradzie 101 złapał gumę. Zatrzymał się przy nim wracający z występu amatorski kwartet rewelersów, który zajął się kierowaniem ruchem i zmienił mu koło.

– Śpiewali przy pracy?

– Niestety nie. Ale wybieram się na ich koncert w Burlingame.

Czyżby to było zaproszenie?

– Jak dzieci? – spytał.

– Dobrze. Jak to dzieci. – Umilkła, zastanawiając się, czy powinna najpierw zaprosić go na drinka, czy od razu na kolację. Uznała, że może zaryzykować kolację, zwłaszcza że nie byłby to pierwszy raz.

W każdym razie dziękuję za telefon – powiedział Brian. Proszę bardzo.

– Ale nieważne.

Nieważne?

– Wiesz, dlaczego dzwoniłem? W tym tygodniu wybieram się z przyjaciółką do La Jolla.

„Przyjaciółka”. Cóż za cudownie wieloznaczne słowo.

– Wspaniale. Będziecie nurkować? Pamiętam, jak mówiłeś o nurkowaniu. – Był tam wielki rezerwat podwodnej fauny i flory. Rozmawiali kiedyś z Brianem o wyprawie do La Jolla.

– Och, tak. Mamy to w planach. Dzwoniłem, żeby spytać, czy mogę wziąć książkę, którą ci pożyczyłem, ten przewodnik po pieszych szlakach turystycznych w okolicach San Diego.

– Och, przepraszam.

– Nie ma sprawy. Kupiłem drugi. Zatrzymaj sobie tę książkę. Jestem pewien, że kiedyś się tam wybierzesz.

Zaśmiała się – chichotem Mortona Walkera.

– Jasne.

– Poza tym wszystko dobrze?

– Tak, bardzo dobrze.

– Zadzwonię do ciebie, kiedy będę w mieście.

Kathryn Dance, analityk kinezyki i wytrawna śledcza, wiedziała, że ludzie często kłamią, oczekując – a nawet mając nadzieję – że słuchacz rozpozna fałsz. Zwykle w sytuacjach takich jak ta.

– Byłoby świetnie, Brian.

Podejrzewała, że już nigdy w życiu nie zamienią słowa.

Dance zamknęła telefon i poszła do sypialni. Rozgarnęła morze butów, wygrzebując spod niego starą gitarę Martin 00-18, czterdziestoletni model z mahoniowymi bokami i tylną płytą oraz świerkową płytą wierzchnią, która z wiekiem przybrała barwę toffi.

Zabrała ją na Taras, usiadła i palcami zesztywniałymi z chłodu – i braku ćwiczeń – nastroiła gitarę i zaczęła grać. Najpierw parę gam i arpeggiów, a potem piosenkę Boba Dylana „Tomorrow Is a Long Time”.

Błądziła myślami od Briana Gundersona do sceny na przednim siedzeniu służbowego taurusa i Winstona Kellogga.

Smak mięty, zapach skóry…

Grając, dostrzegła jakiś ruch w domu. Ujrzała swojego syna zmierzającego prosto do lodówki i po chwili wycofującego się do swojego pokoju z łupem w postaci ciastka i szklanki mleka. Cała akcja trwała trzydzieści sekund.