Wszyscy w okolicy wiedzieli, że w tym rejonie Kalifornii woda jest dobrem deficytowym, więc studnie wiercone w skałach, jako niezbyt pewne i nisko wydajne źródło, nigdy nie były wykorzystywane do nawadniania upraw – tylko przez prywatnych użytkowników.
– Cholera. – Sandoval przymknął oczy. – Dziesięć lat temu, kiedy za mordowano Herrona, tam były tylko pola. Tej studni nie mogło wtedy być.
– Nie było jej nawet rok temu – mruknęła Dance. – Dlatego Pell tak się zdenerwował. Prawie trafiłam w dziesiątkę – rzeczywiście ktoś wziął młotek z domu jego ciotki w Bakersfield, wytłoczył inicjały w portfelu, a potem podrzucił obydwa dowody w studni. Tyle że wcale nie chciał go wrobić.
– Och, nie – szepnął TJ.
– Co? – spytał Millar, patrząc na dwójkę agentów.
– To Pell wszystko zainscenizował – powiedziała Dance.
– Po co? – zapytał Sandoval.
– Bo nie mógł uciec z Capitoli. – Więzienie, podobnie jak Pelican Bay na północy stanu, było supernowoczesnym zakładem karnym przeznaczonym dla najbardziej niebezpiecznych przestępców. – Ale stąd mógł.
Kathryn Dance rzuciła się w kierunku telefonu.
Rozdział 3
Siedząc w specjalnej części aresztu – oddzielony od pozostałych więźniów – Daniel Pell przyglądał się swojej celi i korytarzowi za kratą, który prowadził do gmachu sądu. Był na pozór zupełnie spokojny, ale wszystko w nim wrzało. Przesłuchująca go policjantka napędziła mu porządnego stracha; te nieruchome zielone oczy za okularami w czarnych oprawkach, ten opanowany głos. Nie spodziewał się, że komuś może się udać go przejrzeć tak dogłębnie i tak szybko. Jak gdyby czytała mu w myślach.
Kathryn Dance…
Pell odwrócił się do Baxtera, strażnika stojącego za kratami. Przyzwoity klawisz, w przeciwieństwie do draba eskortującego go z Capitoli, czarnego i nieczułego jak heban, który w milczeniu siedział teraz przy drzwiach w głębi korytarza, czujnie wszystko obserwując.
– No więc, jak mówiłem – podjął rozmowę z Baxterem Pell – po mógł mi Jezus. Doszedłem do trzech paczek dziennie. A On znalazł dla mnie czas i mi pomógł. Rzuciłem prawie z dnia na dzień.
– Przydałaby mi się taka pomoc – wyznał klawisz.
– Mówię ci, trudniej było rzucić fajki niż wódę – zwierzył się Pell.
– Próbowałem plastrów, takich na rękę. Niewiele mi to dało. Może jutro pomodlę się o pomoc. Razem z żoną modlimy się codziennie rano.
Pell nie był zaskoczony. Widział znaczek wpięty w klapę jego munduru. W kształcie ryby.
– Świetnie.
– W zeszłym tygodniu zapodziały mi się kluczyki do samochodu i modliliśmy się przez godzinę. Jezus powiedział mi, gdzie są. Wiesz co, Daniel, mam myśclass="underline" będziesz tu w czasie procesu. Jak chcesz, moglibyśmy się modlić razem.
Chętnie. Zadzwonił telefon Baxtera.
Chwilę potem rozległ się raniący uszy jazgot alarmu.
– Co jest, do cholery?
Strażnik z Capitoli zerwał się na równe nogi.
W tym samym momencie na parkingu buchnęła ogromna kula ognia. Przez okratowane, lecz otwarte okno w głębi celi do wnętrza bluznęły płomienie. Pomieszczenie wypełnił ciężki czarny dym. Pell padł na podłogę i zwinął się w kłębek.
– Wielki Boże.
Baxter stał jak wryty, wpatrując się w pożar ogarniający cały parking za budynkiem sądu. Chwycił telefon, ale widocznie nie było sygnału. Zerwał z pasa walkie-talkie i zgłosił wybuch pożaru.
Daniel Pell pochylił głowę i półgłosem zaczął odmawiać „Ojcze nasz”.
– Ej, Pell!
Więzień otworzył oczy.
Zwalisty strażnik z Capitoli stał obok, trzymając paralizator Taser. Rzucił Pellowi kajdanki na nogi.
– Załóż je. Pójdziemy przez korytarz do drzwi, a potem prosto do furgonetki. Masz… – Do celi znów wdarły się płomienie. Trzej mężczyźni skulili się na ten widok. Na zewnątrz eksplodował kolejny bak samo chodu. – Masz się trzymać blisko mnie, zrozumiano?
– Tak, pewnie. Chodźmy! Proszę! – Pospiesznie zatrzasnął kajdanki na kostkach.
Spocony Baxter zapytał załamującym się głosem:
– Co to może być? Terroryści?
Strażnik z Capitoli nie zwracał uwagi na przerażonego klawisza, nie spuszczając Pełła z oczu.
– Jeżeli nie zrobisz grzecznie tego, co mówię, dostaniesz pięćdziesiąt tysięcy woltów w dupę. – Wycelował w więźnia paralizator. – A jak będziesz za ciężki, żeby cię nieść, zostawię cię tu i spalisz się żywcem. Zrozumiano?
– Tak, tak. Chodźmy już, błagam. Nie chcę, żeby przeze mnie coś się stało panu albo panu Baxterowi. Zrobię, co pan zechce.
– Otwieraj – burknął strażnik do Baxtera, który wcisnął przycisk. Rozległ się brzęczyk zwalniający zamek drzwi celi. Wszyscy trzej pode szli do drugiej elektrycznie otwieranej furty, a potem ruszyli ciemnym, coraz bardziej zadymionym korytarzem. Wciąż wył alarm.
Zaraz, zaraz, pomyślał Pell. To przecież drugi alarm – pierwszy włączył się jeszcze przed wybuchami. Czyżby ktoś się domyślił, co zamierza zrobić?
Kathryn Dance…
Gdy mijali drzwi pożarowe, Pell zerknął przez ramię. Korytarz wypełniał się gryzącym dymem.
– Już za późno! – krzyknął do Baxtera. – Spali się cały budynek! Musimy się stąd wydostać!
– Ma rację. – Baxter sięgnął do sztaby blokującej wyjście awaryjne.
Niewzruszony strażnik z Capitoli rzekł stanowczo:
– Nie. Do głównego wyjścia i prosto do furgonetki.
– Oszalał pan! – warknął Pell. – Na miłość boską, wszyscy zginiemy. – Pchnął drzwi pożarowe.
Uderzył ich podmuch żaru, dymu i iskier. Ujrzeli ścianę ognia trawiącą samochody, krzewy i kubły na śmieci. Pell osunął się na kolana, zasłaniając rękami twarz.
– Moje oczy! Boże, jak boli!
– Pell, niech cię szlag… – Strażnik zrobił krok w jego stronę, unosząc paralizator.
– Odłóż to. Przecież nigdzie nie ucieknie – powiedział ze złością Baxter. – Jest ranny.
– Nic nie widzę – jęczał Pell. – Niech mi ktoś pomoże!