Piętnastu mówców, którzy tego wieczoru prezentowali Lindbergha, określono mianem „wybitnych Amerykanów z wszystkich dziedzin życia społecznego”. Znalazł się wśród nich reprezentant farmerów, który omówił zgubne skutki ewentualnej wojny dla amerykańskiego rolnictwa; reprezentant klasy robotniczej, który roztoczył ponurą wizję wojennego losu amerykańskich robotników, nękanych przez agencje rządowe; producent, który skupił się na katastrofalnych długofalowych stratach, jakie amerykański przemysł poniósłby z racji wojennego ekspansjonizmu i horrendalnych podatków; duchowny protestancki, który przestrzegał przed brutalizacją młodych mężczyzn posłanych na front współczesnej wojny, oraz ksiądz katolicki, który ubolewał nad nieuchronnym w razie wojny upadkiem życia duchowego w pokój miłującym narodzie amerykańskim, a także nad demoralizacją i zdziczeniem wywołanymi nienawiścią, którą podsyca wojna. Na koniec głos zabrał rabin Lionel Bengelsdorf z New Jersey, któremu tłumnie zebrani w linii zwolennicy Lindbergha zgotowali szczególnie gorącą owację, gdy wstępował na mównicę, aby stamtąd przekonywać słuchaczy, i powiązania Lindbergha z nazistami nie mają w sobie nic z kolaboracji.
– No tak – skwitował Alvin. – Kupili go. Trafiony, zatopiony. Założyli mu kółko na ten wielki żydowski nochal i teraz mogą prowadzić go, gdzie chcą.
– To jeszcze nie takie pewne – zaoponował mój ojciec, chociaż sam był nie mniej wzburzony zachowaniem Bengelsdorfa. – Posłuchaj go – poradził Alvinowi. – Wysłuchaj człowieka do końca. Tak nakazuje sprawiedliwość. – Te ostatnie słowa przeznaczone były głównie dla Sandy’ego i dla mnie, żebyśmy nie ujrzeli całej grozy sytuacji tak jak dorośli. Ja noc wcześniej spadłem we śnie z łóżka, co nie zdarzyło mi się, odkąd z dziecinnego łóżeczka przeniosłem się na tapczan, który rodzice zastawiali później z boku dwoma kuchennymi krzesłami, abym nie sturlał się z materaca. Gdy automatycznie uznano, że mój upadek z łóżka po tylu latach mógł mieć związek jedynie z lądowaniem Lindbergha na lotnisku w Newark, zaprzeczyłem z uporem, twierdząc, że nie pamiętam żadnego koszmarnego snu o Lindberghu, a jedynie to, że zbudziłem się na podłodze między łóżkiem brata a swoim – choć wiedziałem dobrze, że praktycznie co noc przed zaśnięciem wyobrażam sobie portrety Lindbergha ukryte w portfolio mojego brata. Bardzo chciałem poprosić Sandy’ego, żeby je schował w kufrze w piwnicy, zamiast pod łóżkiem sąsiadującym z moim, ale ponieważ dałem słowo, że nie powiem nikomu o tych rysunkach – i ponieważ mnie samemu trudno byłoby rozstać się ze znaczkiem poświęconym Lindberghowi – nie śmiałem podnieść tej kwestii, jakkolwiek wspomniane portrety rzeczywiście straszyły mnie po nocach, oddalając w dodatku od brata, którego wsparcia potrzebowałem wówczas jak nigdy przedtem.
Wieczór był zimny. W domu włączono grzejniki i pozamykano okna, ale nawet nie słysząc odgłosów z zewnątrz, mogliśmy mieć pewność, że cała ulica słucha w tej chwili radia, bo chociaż nikt z sąsiadów nie zniżyłby się do śledzenia relacji z wiecu Lindbergha, to wszystkich zelektryzowała zapowiedź pojawienia się w audycji rabbiego Bengelsdorfa. Parę wpływowych osób spośród wiernych z jego synagogi już wcześniej zaczęło się domagać rezygnacji rabina, a nawet natychmiastowego usunięcia go z funkcji przez zarząd świątyni, gdy tymczasem popierająca go nadal większość wmawiała sobie, że ich rabbi korzysta po prostu z demokratycznej wolności słowa, więc mimo zgrozy, jaką w nich budziło jego publiczne podlizywanie się Lindberghowi, nie śmieli budzić sumienia tak słynnej postaci.
Tego wieczoru rabbi Bengelsdorf ujawnił Ameryce rzeczywisty, jak się wyraził, motyw prywatnych niemieckich misji lotniczych Lindbergha w latach trzydziestych.
– Wbrew propagandzie szerzonej przez jego krytyków – poinformował nas rabin – pułkownik Lindbergh ani razu nie odwiedził Niemiec jako sympatyk czy zwolennik Hitlera. Przeciwnie, za każdym razem leciał tam jako tajny doradca rządu Stanów Zjednoczonych. Pułkownik Lindbergh nie tylko nie zdradził Ameryki, o co go pomawiają osoby źle zorientowane i źle doń nastawione, lecz niemal w pojedynkę przyczynił się do wzmocnienia amerykańskiej gotowości bojowej, przekazując swe informacje naszym wojskowym i czyniąc wszystko, co było w jego mocy, dla wsparcia rozwoju amerykańskiego lotnictwa i rozbudowy amerykańskiej obrony powietrznej.
– Jezu! – nie wytrzymał mój ojciec. – Przecież wszyscy wiedzą…
– Ćśśś – szepnął Alvin. – Ćśśś, dajmy mówić wielkiemu oratorowi.
– Owszem, w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym, na długo przed wybuchem konfliktu europejskiego, naziści odznaczyli pułkownika Lindbergha medalem i owszem – ciągnął Bengelsdorf – pułkownik medal ten przyjął. Ale równocześnie, przyjaciele, równocześnie niestrudzenie penetrował ich administrację, aby móc tym lepiej ochronić i zachować nasz system demokratyczny i naszą neutralność wspartą na sile.
– Nie wierzę własnym… – zaczął ojciec.
– Postaraj się – mruknął Alvin ze złośliwą satysfakcją.
– To nie jest wojna Ameryki – zagrzmiał Bengelsdorf, a tłum zebrany w Madison Square Garden odpowiedział mu gromkim aplauzem, trwającym całą minutę. – To jest wojna Europy. – I znów aplauz. – Kolejne ogniwo tysiącletniego łańcucha europejskich woli mi, toczonych nieprzerwanie od czasów Karola Wielkiego. To ich druga niszczycielska wojna w ciągu niespełna półwiecza. A czy ktokolwiek zapomniał już o tragicznych kosztach, jakie poniosła Ameryka w ich poprzedniej wielkiej wojnie? Czterdzieści tysięcy Amerykanów poległych w akcji. Sto dziewięćdziesiąt dwa tysiące amerykańskich rannych. Siedemdziesiąt sześć tysięcy amerykańskich ofiar chorób. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy amerykańskich inwalidów poszkodowanych przez udział w wojnie. A jaką astronomiczną cenę zapłacimy tym razem? Czy liczba ofiar śmiertelnych – niech mi pan na to odpowie, prezydencie Roosevelt – będzie zaledwie dwa razy większa, czy może trzy albo cztery? Niech pan odpowie, panie prezydencie, jaką Amerykę pozostawi nam masowa rzeź niewinnych amerykańskich chłopców? Oczywiście, nazistowskie szykany i prześladowania ludności żydowskiej w Niemczech napełniają mnie, jak każdego Żyda, wielkim smutkiem. Za czasów swoich studiów teologicznych na znakomitych niemieckich uniwersytetach w Heidelbergu i w Bonn nawiązałem wiele niezwykłych przyjaźni z wybitnymi umysłami – z ludźmi, którzy dziś, tylko dlatego, że są Niemcami żydowskiego pochodzenia, potracili pełnione od lat stanowiska profesorskie, stając się ofiarami bezwzględnych prześladowań ze strony nazistowskich łotrów, którzy objęli ster rządów w ich ojczyźnie. Sprzeciwiam się temu z całą mocą, podobnie jak pułkownik Lindbergh. Lecz czy okrutny los, jaki ich spotkał we własnym kraju, odwróci się za sprawą przystąpienia naszej wspaniałej ojczyzny do wojny z ich dręczycielami? Przeciwnie, cierpienia wszystkich niemieckich Żydów nasilą się jeszcze w stopniu niezmierzonym – nasilą się, jestem przekonany, w stopniu katastrofalnym. Tak, jestem Żydem i jako Żyd podzielam ich udręki z braterskim bólem. Lecz jestem zarazem Amerykaninem, urodzonym i wychowanym w tym kraju, dlatego pytam was: czy mój ból zmniejszyłby się, gdyby Ameryka przystąpiła teraz do wojny i synowie naszych żydowskich rodzin, wraz z synami naszych rodzin protestanckich i katolickich, poszliby walczyć i umierać dziesiątkami tysięcy na przesiąkniętym krwią europejskim polu bitwy? Czy ból mój zmniejszyłby się, gdybym musiał pocieszać swoją własną kongregację wiernych…