Выбрать главу

Tym razem to moja matka, zwykle najspokojniejsza z całej rodziny, mitygująca nas, gdy zbyt żywiołowo manifestowaliśmy oburzenie, uznała, że nie zniesie dłużej południowego akcentu Bengelsdorfa i musi wyjść z pokoju. Lecz nikt poza nią nie drgnął nawet ani nie odezwał się, póki rabin nie skończył wystąpienia i przy gromkich wiwatach publiczności Madison Square Garden nie zszedł z mównicy. Ja nie śmiałem ruszyć się z miejsca, a mój brat zaabsorbowany był – jak zwykle w podobnych okolicznościach – rysowaniem podobizn nas wszystkich słuchających radia. Alvin milczał, pełen morderczej nienawiści, a mój ojciec – chyba po raz pierwszy w życiu pozbawiony nieustępliwej pasji, z jaką zwalczał wszelkie przeszkody i przeciwności – był zbyt wzburzony, aby się odezwać.

Pandemonium. Ryk nieopisanej radości. Na mównicę Madison Square Garden wstąpił nareszcie Lindbergh. Na to mój ojciec zerwał się jak oszalały z kanapy i wyłączył radio – dokładnie w chwili, gdy do pokoju wróciła matka.

– Podać wam coś? – spytała ze łzami w oczach. – Alvin? Może herbaty?

Jej zadaniem było utrzymać nasz świat w całości, z całym spokojem i rozsądkiem, do jakiego była zdolna. To nadawało sens jej życiu i tym się zawsze kierowała – a przecież nigdy jeszcze nie wydała nam się równie śmieszna w swojej przyziemnej matczynej ambicji.

– Co się dzieje, do jasnej cholery? – wrzasnął ojciec, odzyskując głos. – Po cholerę on to zrobił? Kretyńskie przemówienie! Czy on myśli, że znajdzie się chociaż jeden Żyd, który po jego głupiej, kłamliwej przemowie poleci glosować na tego antysemitę? Czy on całkiem postradał zmysły? O co mu właściwie chodzi?

– Koszeruje Lindbergha – stwierdził krótko Alvin. – Koszeruje Lindbergha dla gojów.

– Koszeruje? – żachnął się mój ojciec, oburzony, że Alvina stać na sarkastyczne żarty w tak doniosłej chwili. – Czyli co?

– Jego tam nie postawili, żeby przemawiał do Żydów. Nie po to go kupili. Nie rozumiesz? – wypalił Alvin, rozwścieczony oczywistym dla siebie podtekstem. – On tam gada do gojów, daje gojom w całym kraju swoje osobiste rabinackie przyzwolenie, aby głosowali na Lindy’ego w dniu wyborów. Ty nie rozumiesz, wujku Hermanie, do czego oni wynajęli wielkiego Bengelsdorfa? On przed chwilą przypieczętował klęskę Roosevelta!

Około drugiej nad ranem, pogrążony w głębokim śnie, znów sturlałem się z łóżka – tym razem jednak pamiętałem, co mi się śniło przed wylądowaniem na podłodze. Sen był koszmarny, a dotyczył mojej kolekcji znaczków pocztowych. Coś się z nią stało. Wzór na dwóch seriach zmienił się w ohydny sposób, nie wiadomo jak i kiedy. We śnie wyjąłem album z szuflady komody, bo chciałem go wziąć do kolegi, Earla. Jak dziesiątki razy wcześniej udałem się do jego domu. Earl Axman miał dziesięć lat i był w piątej klasie. Mieszkał z matką w nowej czteropiętrowej kamienicy z żółtej cegły, wybudowanej trzy lata wcześniej na dużej pustej działce u zbiegu ulic Chancellor i Summit. Na przeciwnym rogu stała nasza szkoła powszechna. Wcześniej Earl mieszkał w Nowym Jorku. Jego ojciec, Sy Axman, był muzykiem w zespole Glen Gray Casa Loma Orchestra – grał na saksofonie tenorowym, towarzysząc saksofonowi altowemu Glena Graya. Pan Axman rozwiódł się z matką Earla, przystojną blondyną o aktorskiej urodzie, która przez krótki czas – do czasu urodzenia Earla – śpiewała we wspomnianym zespole. Moi rodzice pamiętali ją jeszcze jako brunetkę, młodą Żydówkę, która nazywała się Louise Swig i zamieszkała na South Side, gdzie robiła sporą karierę w musicalach rewio wy eh wystawianych w YMHA. Spośród znanych mi chłopców tylko Earl miał rozwiedzionych rodziców, on też jeden miał matkę, która nosiła ciężki makijaż, bluzki odsłaniające ramiona i suto marszczone spódnice na falbaniastych halkach. Jego matka, jeszcze współpracując z Glenem Grayem, nagrała nawet płytę z piosenką Gotta Be This or That, którą Earl często nastawiał w mojej obecności. Nigdy nie znałem takiej matki jak matka Earla. Earl nie mówił do niej „mamusiu” ani „mamo”; nazywał ją – o zgrozo! – Louise. Miała w sypialni szafę pełną tych halek; Earl pokazywał mi je, kiedy zostawaliśmy sami w domu. Pozwolił mi nawet jednej dotknąć, a gdy się zawahałem, szepnął: „To nie gryzie”. Potem otworzył szufladę i pokazał mi biustonosze matki, proponując, abym i ich sobie dotknął, ale tym razem odmówiłem. Byłem jeszcze na tyle młody, aby zachwycać się biustonoszami z daleka. Earl od każdego z rodziców dostawał całego dolara tygodniowo na znaczki, a kiedy Casa Loma Orchestra wyjeżdżała z Nowego Jorku na tournee, pan Axman z każdego miasta przysyłał synowi opatrzone lotniczymi znaczkami koperty z miejscowymi stemplami. Jedna była nawet z „Honolulu, Oahu”, gdzie według relacji Earla, który zawsze korzystał z okazji, by dodać splendoru nieobecnemu ojcu – tak jakby dla syna agenta ubezpieczeniowego nie dość wspaniałe było samo to, że można mieć ojca, który gra na saksofonie w słynnym zespole swingowym – pan Axman zaproszony został do „prywatnego domu” na obejrzenie unieważnionego „misjonarskiego” hawajskiego znaczka o nominale dwóch centów, wyemitowanego w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym pierwszym, a więc całe czterdzieści siedem lat przed przyłączeniem Hawajów do Stanów Zjednoczonych; ów niewyobrażalny rarytas, na którym figurowała tylko centralnie umieszczona cyfra „2”, wart był obecnie sto tysięcy dolarów.

Earl miał najlepszą kolekcję filatelistyczną w okolicy. Od niego jako dziecko zaczerpnąłem całą praktyczną i ezoteryczną wiedzę o znaczkach – o ich historii, o zbieraniu czystych i stemplowanych, o szczegółach technicznych, takich jak papier, druk, kolor, klej, znaki wodne, rastry i druki okolicznościowe, o wielkich fałszerstwach i błędach drukarskich – a ponieważ był młodocianym pedantem, rozpoczął edukowanie mnie od informacji o francuskim kolekcjonerze znaczków, monsieur Herpinie, który wymyślił termin „filatelistyka” jako pochodną dwóch greckich słów, z których drugie, ateleia, oznaczające zwolnienie z podatku, nigdy nie wydawało mi się zbyt sensowne. A gdy już skończyliśmy w kuchni ze znaczkami i Earl miał na chwilę dość przechwałek, proponował z przewrotnym chichotem: „A teraz zróbmy coś strasznego” – i w ten oto sposób obejrzałem bieliznę jego matki.

We śnie szedłem do Earla, przyciskając do piersi klaser, gdy nagle ktoś zawołał mnie po imieniu zaczął gonić. Skręciłem pędem w boczną uliczkę i wślizgnąłem się do pierwszego z brzegu garażu, aby tam w ukryciu sprawdzić, czy wszystkie znaczki są na swoich miejscach, gdyż uciekając przed nieznanym prześladowcą, potknąłem się i upuściłem klaser na chodnik, dokładnie w tym miejscu, gdzie regularnie grywaliśmy w „wywołuję wojnę”. Gdy otworzyłem na „Dwustuleciu Waszyngtona” z trzydziestego drugiego roku – dwunastu znaczkach o różnych nominałach, od ciemnobrązowego za pół centa po żółty za dziesięć centów – osłupiałem z wrażenia. Górne części znaczków były niezmienione: czcionka, którą nauczyłem się rozpoznawać jako „białą romańską”, układała się w zajmujący jedną lub dwie linijki napis: „United States Postage”. Kolory też się nie zmieniły – dwucentowy czerwony, pięciocentowy niebieski, ośmiocentowy oliwkowy, i tak dalej – podobnie jak identyczny dla wszystkich znaczków rozmiar i obramowanie przedstawionych na nich portretów. W oryginalnej serii na każdym z dwunastu znaczków figurował inny portret Waszyngtona – teraz jednak wszystkie przedstawiały taką samą twarz, i nie były to portrety Waszyngtona, tylko Hitlera. A na wstędze pod każdym portretem nie widniało już nazwisko „Waszyngton”. Czy wstęga zawijała się w dół, jak na znaczku półcentowym i sześciocentowym, czy w górę, jak na cztero-, pięcio-, siedmio – i dziesięciocentowym, czy też biegła prosto, jak na dwu-, trzy-, ośmio – i dziewięciocentowym, napis na niej był wszędzie taki sam: „Hitler”.