Potem otworzyłem klaser na pierwszej stronie, niespokojny o los dziesięcioznaczkowej serii „Parki narodowe” z roku trzydziestego czwartego – i wtedy właśnie spadłem z łóżka, by obudzić się na podłodze, tym razem z krzykiem. Yosemite w Kalifornii, Wielki Kanion w Arizonie, Mesa Verde w Kolorado, Crater Lake w Oregonie, Acadia w Maine, Mount Rainier w stanie Waszyngton, Yellowstone w Wyoming, Zioń w Utah, Glacier w Montanie, Great Smoky Mountains w Tennessee – na każdym z moich znaczków, na klifach, lasach, rzekach, górach, gejzerach, wąwozach, granitowych skałach wybrzeża, na niebieskich wodach i wysokich wodospadach, na wszystkim, co w Ameryce najbłękitniejsze, najzieleńsze, najbielsze, co na zawsze miało zostać zachowane w dziewiczych rezerwatach – na tym wszystkim widniała czarna swastyka.
2
W czerwcu czterdziestego pierwszego roku, zaledwie sześć miesięcy po inauguracji Lindbergha, wybraliśmy się całą rodziną do oddalonego o trzysta mil Waszyngtonu, D. C., aby zwiedzić tamtejsze zabytki i słynne gmachy rządowe. Wcześniej matka przez blisko dwa lata oszczędzała w Klubie Bożonarodzeniowym Howard Savings Bank, odkładając dolara tygodniowo z domowego budżetu na poczet tej właśnie wycieczki. Gdy zaczynaliśmy ją planować, trwała druga kadencja prezydencka FDR i obie izby Kongresu opanowane były przez demokratów – teraz jednak, gdy do władzy doszli republikanie, a nowym rezydentem Białego Domu został nasz podstępny wróg, odbyliśmy krótką naradę rodzinną, rozważając w zamian wyjazd na północ, nad wodospad Niagara, gdzie ubrani w peleryny odbylibyśmy rejs szlakiem Tysiąca Wysp św. Wawrzyńca, a potem pojechalibyśmy samochodem do Kanady zwiedzić Ottawę. Część naszych znajomych i sąsiadów już przebąkiwała o opuszczeniu kraju i emigracji do Kanady, w razie gdyby rząd Lindbergha otwarcie zwrócił się przeciwko Żydom – a więc wycieczka do Kanady pozwoliłaby nam zaznajomić się przy okazji z ewentualnym miejscem azylu przed prześladowaniami. Kuzyn Alvin już w lutym udał się do Kanady, by, tak jak to wcześniej zapowiadał, wstąpić do tamtejszych sił zbrojnych i walczyć po stronie brytyjskiej przeciwko Hitlerowi.
Do dnia swego wyjazdu Alvin był przez blisko siedem lat podopiecznym naszej rodziny. Jego ojciec – starszy brat mojego ojca – zmarł, gdy Alvin miał sześć lat, matka natomiast – dalsza kuzynka mojej matki, ta sama, która zapoznała z sobą moich rodziców – osierociła Alvina, gdy miał lat trzynaście. Dlatego na cztery lata zamieszkał z nami. Chodził do gimnazjum Weequahic i wyróżniał się nie lada bystrością, również w tym, że uprawiał hazard i kradł, ego mój ojciec usilnie próbował go wyleczyć. W roku czterdziestym Alvin miał dwadzieścia jeden lat, wynajmował umeblowany pokój nad salonem pucybuta przy Wright Street, tuż za rogiem targowiska, i od prawie dwóch lat pracował w firmie Steinheim & Sons, jednej z dwóch największych w mieście żydowskich spółek budowlanych – drugą prowadzili bracia Rachlin. Pracę tę załatwił mu starszy z braci Steinheim, założyciel firmy i klient ubezpieczeniowy mojego ojca.
Stary Steinheim, który mówił po angielsku z silnym akcentem i nie umiał czytać w tym języku, ale zdaniem mego ojca był „człowiekiem ze stali”, wciąż uczęszczał do lokalnej synagogi na obchody wielkich świąt. Parę lat wcześniej, w Jom Kippur, spotkał przed synagogą mojego ojca z Alvinem, a biorąc tego ostatniego za mojego brata, zagadnął: „Co ten chłopak robi? Niech przyjdzie pracować do nas”. Ten sam Abe Steinheim, który z małej firmy murarskiej swego ojca-imigranta zrobił multimilionowe przedsiębiorstwo – jakkolwiek dopiero po zaciekłej rodzinnej wojnie, która dwóch jego braci zostawiła na ulicy – nabrał sympatii do krzepkiego, zadziornego Alvina i zamiast zrobić z niego dyspozytora poczty albo gońca, mianował go swoim kierowcą, czyli człowiekiem do specjalnych poruczeń i dostarczania pilnych wiadomości, a także do wożenia szefa na lotne kontrole podwykonawców (o których Abe mawiał „kanciarze”, chociaż to on, zdaniem Alvina, wszystkich w koło kantował, jak chciał). W letnie soboty Alvin woził chlebodawcę do Freehold, gdzie Abe miał sześć kłusaków (mówił o nich „hamburgery”), które wystawiał do wyścigów sulek. „Nasz hamburger biega dzisiaj w Freehold” – oznajmiał Abe Steinheim i gnali tam we dwóch cadillakiem, by po raz kolejny być świadkami porażki szefowego faworyta. Abe nigdy nie zbił fortuny na wyścigach, ale nie o to chodziło. W soboty sam prowadził wyścigi Road Horse Association na torze dla kłusaków w malowniczej scenerii parku Weequahic, a w wywiadach prasowych zapowiadał odnowienie płaskiego toru w Mount Holly, który już dawno utracił niegdysiejszą świetność – dzięki temu właśnie Abe Steinheim dochrapał się tytułu komisarza wyścigów konnych stanu New Jersey i dostał specjalną plakietkę na samochód, która upoważniała go do jeżdżenia po chodniku, używania syreny dźwiękowej i parkowania w dowolnym miejscu. A jako komisarz nawiązał przyjacielskie stosunki z administracją hrabstwa Monmouth i wkręcił się do koniarskiego towarzystwa z wybrzeża – goje z Wall Township i Spring Lake zapraszali go na lunch do swoich wykwintnych klubów, gdzie, jak Abe relacjonował Alvinowi, „wszyscy na mnie patrzą i tylko szepczą po kątach: «Patrzcie no, kto tu przyszedł», ale nie brzydzą się pić i jeść wystawnie na mój rachunek, więc koniec końców mnie się to opłaca”. Był też właścicielem kutra do połowów głębinowych, cumującego w doku Shark River Inlet, i tym kutrem wywoził towarzystwo na pełne morze, poił obficie alkoholem i obdarowywał rybami złowionymi przez specjalnie wynajętych ludzi – a w rezultacie każdy nowy hotel, który powstawał na odcinku między Long Branch a Point Pleasant, budowany był na działce zakupionej za bezcen przez Steinheimów – bo Abe, tak samo jak jego ojciec, trzymał się mądrej zasady kupowania wyłącznie z rabatem.
Co trzy dni Alvin woził go samochodem cztery przecznice od biura, na Broad Street 744, gdzie Abe Steinheim poddawał się szybkim postrzyżynom u fryzjera męskiego w hallu za stoiskiem z cygarami, w którym kupował „Trojany” i cygara po dolarze pięćdziesiąt. Gmach przy Broad Street 744 był jednym z dwóch najwyższych biurowców z całym stanie; górne dwadzieścia pięter zajmowały spółki National Newark i Essex Bank, a resztę prestiżowi adwokaci i finansiści. Regularnymi klientami tamtejszego fryzjera byli najwięksi bogacze New Jersey – a mimo to gdy Alvin dzwonił tuż przed faktem (co należało do jego obowiązków), aby uprzedzić fryzjera, że Abe wkrótce się zjawi, wiadomo było, że należy czym prędzej opróżnić fotel, obojętne kto na nim siedzi. Przy kolacji w dniu, i w którym Alvin dostał pracę, ojciec poinformował nas, że Abe Steinheim to najbarwniejsza, najciekawsza postać i największy budowniczy, jakiego Newark dotąd widziało.
– To geniusz – ciągnął ojciec. – Nie zaszedłby tak wysoko, gdyby nie był genialny. Błyskotliwy gość. A do tego przystojny. Blondyn. Potężny, ale nie za tęgi. Zawsze elegancki. Płaszcze z wielbłądziej wełny. Czarno-białe półbuty. Piękne koszule. Jak spod igły. Ma piękną żonę – wykształcona kobieta, z klasą, z domu Freilich, z tych Freilichów z Nowego Jorku, sama bardzo zamożna. Abe ma głowę nie od parady. I odwagę. Każdy w Newark to potwierdzi: najbardziej ryzykowny interes to coś dla Steinheima. On stawia domy tam, gdzie nikt inny by nawet nie próbował. Alvin dużo się przy nim nauczy. Będzie podpatrywał, sam zobaczy, jak to jest pracować okrągłą dobę na własny interes. Alvin może z tego wynuć wskazówkę na całe życie.