Głównie po to, aby ojciec mógł mieć na niego oko, a matka nie musiała się martwić, że chłopak żywi się samymi hot dogami, Alvin przychodził do nas parę razy w tygodniu na porządny posiłek i – o dziwo! – zamiast wysłuchiwać srogich kazań o uczciwości, odpowiedzialności i ciężkiej pracy, które dawniej były u nas na porządku dziennym – na przykład wtedy, gdy Alvin przyłapany został na grzebaniu w kasie na stacji benzynowej Esso, gdzie pracował po szkole, i gdyby nie mój ojciec, który wyperswadował Simkowitzowi, właścicielowi stacji, składanie skargi na policji, wypłacając mu rekompensatę z własnej kieszeni, mojemu kuzynowi groziłby poprawczak w Rahway – wdał się w ożywioną dyskusję z moim ojcem o polityce, a w szczególności o kapitalizmie, systemie, którym Alvin – odkąd ojciec nakłonił go do czytania gazet i komentowania wiadomości – szczerze pogardzał, a którego mój ojciec bronił, argumentując cierpliwie w odpowiedzi na zarzuty zrehabilitowanego bratanka, i to wcale nie jak członek Narodowego Stowarzyszenia Producentów, lecz jak gorliwy zwolennik Nowego Ładu Roosevelta. Przestrzegał Alvina: „Ty nie musisz mówić panu Steinheimowi o Karolu Marksie. Bo on się z tobą nie będzie patyczkował i wylądujesz na bruku. Ty się od niego ucz. Po to tam jesteś. Ucz się od niego i okazuj mu szacunek, bo to może być twoja życiowa okazja”.
Alvin jednak nie mógł ścierpieć Steinheima i stale go krytykował: że pozer, że brutal, że kutwa, że histeryk, że krzykacz, że krętacz, że nie ma na świecie ani jednego przyjaciela, że nikt nie może z nim wytrzymać – a ja, podsumowywał Alvin, muszę mu szoferować. Synów traktuje okrutnie, wnuki go w ogóle nie interesują, a swoją chudą żonę, która boi się go urazić słowem lub uczynkiem, upokarza na każdym kroku. Cała rodzina musi mieszkać w apartamentach luksusowego budynku, który Abe zbudował na ulicy wielkich dębów i klonów, niedaleko Upsala College w East Orange. Synowie od świtu do nocy harują dla niego w Newark, on na nich wrzeszczy i pomstuje, a wieczorami dzwoni do nich do East Orange i dalej wrzeszczy i pomstuje. Pieniądze są dla niego wszystkim, ale nie służą do wydawania, tylko do pokonywania życiowych burz: do umacniania jego pozycji, zabezpieczania udziałów i nabywania nieruchomości z rabatem, na czym zbił fortunę po krachu giełdowym. Forsa, forsa, forsa – tkwić w centrum chaosu, robić interesy i zgarniać całą forsę świata.
– Gość, powiedzmy, ma czterdzieści pięć lat i odchodzi na emeryturę, bo uzbierał w banku pięć milionów dolców. Pięć milionów w banku to jest góra złota, a wiecie, co Abe na to? – pyta Alvin mojego dwunastoletniego brata i mnie. Jesteśmy już po kolacji i we trzech leżymy w butach na pościeli w naszym pokoju, Sandy na swoim łóżku, Alvin na moim, a ja koło Alvina, w szczelinie między jego potężnym ramieniem a potężnym torsem. Błoga atmosfera: słuchamy bajek o ludzkiej chciwości, o zajadłości, o bezgranicznej energii i skrajnej arogancji, a opowiada nam je mój kuzyn, nieokiełznany mimo usilnych starań naszego ojca, porywczy kuzyn, emocjonalnie wciąż najbliższy najdzikszym dzikusom, który mając zaledwie dwadzieścia jeden łat, musi dwa razy dziennie golić czarny zarost, żeby nie wyglądać na skończonego opryszka. Są to bajki o krwiożerczych potomkach wielkich małp, które zamieszkiwały niegdyś prastare puszcze, a teraz zeszły z drzew, nie zadowalając się już dłużej oskubywaniem ich z liści, i przybyły do Newark, gdzie pracują w samym centrum miasta.
– I co na to mówi pan Steinheim? – pyta Sandy.
– On mówi tak: „Facet ma pięć milionów. Tylko tyle. A jest jeszcze młody, w kwiecie wieku, ma szanse dorobić się kiedyś pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, może nawet stu milionów, i taki facet do mnie mówi: «Zabieram to wszystko ze stołu. Ja nie jestem tobą, Abe. Ja tu nie będę harował na atak serca. Wystarczy mi, żeby powiedzieć ‘koniec’ i resztę życia spędzić na grze w golfa»„. I co na to Abe? Abe mówi: „Ten gość to skończony łachmyta”. Każdy podwykonawca, który w piątek przychodzi do jego biura po zapłatę drewno, za szkło, za cegłę, słyszy od Abe’a: „Niestety, nie mamy pieniędzy, mogę dać najwyżej tyle” – po czym dostaje połowę, jedną trzecią, a jak się uda, to i ćwierć należności. A tym ludziom pieniądze są potrzebne na przeżycie. Takich to metod nauczył się Abe od swojego ojca. Ale on buduje tyle, że wszystko uchodzi mu na sucho i nikt nie próbuje go ukatrupić.
A ktoś chciałby go ukatrupić? – pyta Sandy.
– Jasne – odpowiada mu Alvin. – Ja.
– Opowiedz nam o rocznicy ślubu – wtrącam się.
– O rocznicy ślubu… Taak… Odśpiewał pięćdziesiąt piosenek. Wynajął pianistę… – Alvin ciągnie opowieść o śpiewającym przy pianinie Abe’ie Steinheimie, dokładnie w ten sam sposób, w jaki snuje ją za każdym razem, gdy o to proszę. I nikt nie miał szans nawet się odezwać, nikt nie wiedział, co się właściwie dzieje, goście przez całą noc obżerali się na jego koszt, a on stał we fraku przy pianinie i wyśpiewywał jedną piosenkę za drugą, a jak goście wychodzili, dalej sterczał przy pianinie i śpiewał wszystkie po kolei popularne przeboje; nawet nie zauważał, jak mu ludzie mówili do widzenia.
– Na ciebie też wrzeszczy i krzyczy? – pytam Alvina.
– Na mnie? On wrzeszczy na każdego. Na każdego i wszędzie. Wiozę go w niedzielę rano do Tabatchnicka. Ludzie stoją w kolejce po bajgle i wędzonego łososia. Wchodzimy tam, a on wrzeszczy od progu – sześćset osób czeka w ogonku, ale on wrzeszczy: „Abe przyszedł!” – i wszyscy usuwają się i go przepuszczają. Tabatchnick osobiście wybiega z zaplecza, rozpycha ludzi, bo Abe musi zamówić towar za pięć tysięcy dolarów. A potem jedziemy do domu, gdzie czeka pani Steinheim, która waży dziewięćdziesiąt dwa funty i dobrze wie, kiedy zejść mężowi z drogi, i on dzwoni do swoich trzech synów, i ci synowie przyjeżdżają do niego w pięć sekund, i wszyscy czterej jedzą posiłek, który wystarczyłby na czterystu ludzi. Jedyne, na co on nie żałuje, to żarcie. Żarcie i cygara. U Tabatchnicka, u Kartzmana, wszystko mu jedno, kto tam jest, ile ludzi – on wchodzi i wykupuje cały sklep. I zżerają to wszystko co niedzielę rano: jesiotry, śledzie, sobole, bajgle, korniszony, a potem ja go wiozę do biura wynajmu, żeby mógł sprawdzić, ile apartamentów stoi pustych, ile wynajęto, ile jest w remoncie. I tak siedem dni w tygodniu. Nigdy nie ustaje. Nigdy nie bierze urlopu. Nie ma maniana – to jego hasło. Dostaje szału, jak ktoś przerwie pracę choćby na minutę. Zasnąć nie może, póki się nie upewni, że następnego dnia czekają go nowe interesy, z których będzie miał nową forsę. Mnie się od tego rzygać chce. Dla mnie ten człowiek jest tylko jednym: żywą reklamą propagującą obalenie kapitalizmu.
Mój ojciec nazywał żale Alvina dziecinadą i radził mu trzymać się posady, zwłaszcza odkąd Abe postanowił wysłać Alvina na studia do Rutgers. Ty za bystry jesteś, mówił Abe Alvnowi, żebyś był taki głupi. Aż w końcu wydarzyło się coś, co przekroczyło najśmielsze marzenia mojego ojca. Abe zadzwonił do rektora Rutgers i obsztorcował go jak pierwszego lepszego: „Macie przyjąć tego chłopaka, nie oglądać się na to, że przerwał szkołę, to jest sierota, potencjalny geniusz, macie mu dać pełne stypendium, a ja wam za to wybuduję college, najpiękniejszy na świecie – ale ani palcem nie kiwnę, póki ten sierota nie dostanie się do Rutgers z pokryciem wszystkich kosztów!”. Alvinowi natomiast wyjaśnił: „Nie podoba mi się mieć oficjalnego szofera, który jest idiotą. Taki młody jak ty musi mieć jakieś perspektywy. Pójdziesz do Rutgers, latem będziesz przyjeżdżał do domu i woził mnie autem, a jak już skończysz studia z odznaką Phi Beta Kappa, to sobie we dwóch siądziemy i pogadamy”.
Abe chciał, żeby Alvin rozpoczął pierwszy rok studiów w New Brunswick w sierpniu czterdziestego pierwszego roku i żeby po czterech latach nauki wrócił do interesu jako „ktoś” – tymczasem w lutym Alvin wyjechał do Kanady. Mój ojciec był na niego wściekły. Kłócili się tygodniami, zanim w końcu, nie mówiąc nic nikomu, Alvin wsiadł w pociąg ekspresowy na dworcu Penn w Newark i pojechał prosto do Montrealu. „Nie rozumiem twojej moralności, wuju Hermanie. Nie chcesz, żebym był złodziejem, ale nie przeszkadza ci, że pracuję dla złodzieja”. „Steinheim nie jest złodziejem. Steinheim jest budowniczym. Postępuje tak jak wszyscy w jego fachu, bo budownictwo to mordercza konkurencja. Ale jego domy się nie rozwalają, prawda? Czy on łamie prawo, Alvin? Odpowiedz mi!” „Nie, on tylko kantuje robotników przy każdej okazji. Nie sądziłem, że twoja moralność to dopuszcza”. „Do cholery z moją moralnością. Wszyscy w mieście znają moją moralność. Ale nie chodzi o mnie. Chodzi o twoją przyszłość. Chodzi o studia. Cztery lata darmowej nauki w college’u”. „Darmowej, bo on rządzi rektorem Rutgers tak jak całym cholernym światem”. „O to niech się martwi rektor Rutgers! Co jest z tobą? Ty mi naprawdę chcesz wmówić, że najgorszym człowiekiem na świecie jest gość, który chce cię wykształcić i zatrudnić w swojej firmie budowlanej?” „Nie, nie, najgorszym człowiekiem na świecie jest Hitler i, szczerze mówiąc, wolałbym walczyć z tym sukinsynem, zamiast marnować czas u takiego Żyda jak Steinheim, który hańbi cały nasz żydowski ród swoim cholernym… ” „Och, skończ z tą dziecinadą, i bez twoich «cholernych» też się mogę obejść. Ten człowiek nie hańbi nikogo. Myślisz, że jakbyś pracował u irlandzkiego budowlańca, to by było lepiej? Spróbuj, idź do Shanleya, zobaczysz, co z niego za przyjemniaczek. A może myślisz, że Włosi lepsi? Steinheim strzela inwektywami, a oni kulami”. „A Longy Zwillman nie używa broni?” „Proszę cię, ja wiem wszystko o Longym, wychowałem się z nim na jednej ulicy. Co to ma wspólnego ze studiami w Rutgers?” „To ma wiele wspólnego ze mną, wujku Hermanie, i z zaciągnięciem u Steinheima długu do końca życia. Nie wystarczy mu, że ma trzech synów, których już niszczy? Nie wystarczy, że synowie muszą z nim obchodzić każde żydowskie święto, każde Święto Dziękczynienia, każdy Nowy Rok – i że ja też muszę przy okazji znosić jego wrzaski? Wszyscy pracują w jednym biurze, mieszkają w jednym domu i czekają tylko na jedno: żeby wreszcie się rozdzielić w dniu jego śmierci. Zapewniam cię, wujku Hermanie, że ich żałoba nie potrwa długo”. „Tu się mylisz. Grubo się mylisz. Tych ludzi łączy coś więcej niż pieniądze”. „To ty się mylisz! On ich za pomocą pieniędzy trzyma w garści! Ten człowiek to kompletny szaleniec, a oni go znoszą, bo nie chcą stracić jego forsy!” „Trzymają się razem, bo są rodziną. Każda rodzina ma swoje problemy. Rodzina to pokój i wojna. My w tej chwili toczymy małą wojnę. Ja cię rozumiem. Ja przyjmuję do wiadomości to, co mówisz. Ale to nie powód, żeby rezygnować z college’u, który masz szanse nadrobić, i w zamian za to pchać się jak szaleniec do walki z Hitlerem”. „Rozumiem” – rzekł Alvin, jakby wreszcie zdobył dowody nie tylko przeciw swemu pracodawcy, ale i przeciwko opiekunowi. „Więc jednak jesteś izolacjonistą. Ty i Bengelsdorf. Bengelsdorf, Steinheim – dobrana para”. „Jaka znów para?” – zirytował się w końcu mój ojciec. „Żydowskich lawirantów”. „Ach tak, więc teraz jesteś i przeciwko Żydom?” „Przeciwko takim Żydom. Przeciwko takim Żydom, którzy plamią honor Żydów – tak, jak najbardziej!”