Spór ten trwał przez cztery wieczory z rzędu, a piątego wieczoru, w piątek, Alvin nie stawił się na kolacji, chociaż ojciec planował zapraszać go do wspólnego stołu codziennie, póki chłopak nie zmęczy się dyskusją i nie nabierze rozumu – ten sam chłopak, którego ojciec mój własnym wysiłkiem przemienił z aroganckiego nicponia w sumienie rodziny.
Nazajutrz rano dowiedzieliśmy się od Billy’ego Steinheima, który z wszystkich trzech braci utrzymywał najbliższe stosunki z Alvinem i troszczył się o niego dostatecznie, by zadzwonić do nas zaraz z rana, że po odebraniu piątkowej wypłaty Alvin rzucił ojcu Billa w twarz kluczyki cadillaca i wymaszerował z gabinetu. A gdy mój ojciec pojechał natychmiast na Wright Street, żeby porozmawiać z Alvinem u niego w pokoju, usłyszeć jego wersję zdarzeń i ocenić rozmiary wyrządzonej szkody, właściciel salonu czyszczenia obuwia, a zarazem gospodarz Alvina, oznajmił, że lokator uregulował czynsz, spakował manatki i wyruszył do walki z najgorszym człowiekiem na świecie. Biorąc pod uwagę wściekłość Alvina, żaden mniej haniebny przeciwnik nie wchodził w rachubę.
W listopadowych wyborach nie doszło nawet do równowagi sił. Lindbergh uzyskał pięćdziesiąt siedem procent głosów, zagarniając bez trudu czterdzieści sześć stanów – przegrał tylko w rodzinnym stanie Roosevelta, Nowym Jorku, i, raptem dwoma tysiącami głosów, w Marylandzie, gdzie liczna populacja urzędników federalnych opowiedziała się w większości za Rooseveltem. Wierność byłemu prezydentowi okazała blisko połowa dawnego południowego elektoratu demokratów – wynik nie do powtórzenia za Linią Masona-Dixona, dzielącą Maryland od Pensylwanii. Chociaż nazajutrz po wyborach przeważał, zwłaszcza wśród samych wyborców, nastrój niedowierzania, to już następnego dnia wszystko zdawało się jasne, a komentatorzy radiowi i prasowi sugerowali wyraźnie, że klęska Roosevelta była nieunikniona. Tłumaczyli ją tym, że Amerykanie okazali niechęć do złamania tradycji dwukadencyjnej prezydentury, którą ustanowił Jerzy Waszyngton i której żaden kandydat przed Rooseveltem nie ośmielił się sprzeciwić. Poza tym, po latach Kryzysu, zarówno młodzi, jak i starzy odzyskiwali pewność siebie, którą spotęgowała względna młodość i atletyczny wigor Lindbergha, jakże silnie kontrastujące z ciężką ułomnością fizyczną, z którą zmagał się FDR – ofiara polio. Liczył Się też cud awiacji, obiecującej nowe życie: Lindbergh, już będąc rekordzistą lotów długodystansowych, mógł pewnym krokiem poprowadzić rodaków w nieznaną jeszcze skrzydlatą przyszłość, gwarantując zarazem swą surową, staroświecką ogładą, że współczesne osiągnięcia inżynieryjne nie muszą zagrażać tradycyjnym wartościom. Okazało się – jak podsumowali eksperci – że Amerykanie dwudziestego wieku, znużeni tym, że co dekadę muszą zmagać się z nowym kryzysem, tęsknią za normalnością, a tym, co obiecuje Charles A. Lindbergh, jest normalność podniesiona do rozmiarów heroicznych, uosabiana przez przyzwoitego człowieka z uczciwą twarzą, który dźwięcznym, spokojnym głosem obwieszcza całej planecie swą odwagę objęcia steru rządów, zdolność do kształtowania historii i, oczywiście, wewnętrzną siłę wzniesienia się ponad osobistą tragedię. Jeśli Lindbergh obiecuje, że wojny nie będzie, to wojny nie będzie – dla olbrzymiej większości narodu było to aż tak proste.
Dla nas jeszcze gorsze od samych wyborów były pierwsze tygodnie po inauguracji, podczas których nowy amerykański prezydent udał się na Islandię, by tam spotkać się osobiście z Adolfem Hitlerem i po dwóch dniach „serdecznych” rozmów podpisać „porozumienie” gwarantujące pokojowe stosunki między Niemcami a Stanami Zjednoczonymi. W dwunastu amerykańskich miastach odbyły się demonstracje przeciwko Porozumieniu Islandzkiemu, a na forum Izby Reprezentantów i Senatu zabrzmiały pełne pasji wystąpienia demokratycznych kongresmenów, którzy ocaleli tam po zwycięstwie republikanów i potępiali Lindbergha za partnerskie układy ze zbrodniczym faszystowskim tyranem, jak również za to, że zgodził się spotkać z nim w wyspiarskim królestwie, historycznie podległym monarchii demokratycznej, a wówczas już podbitym przez nazistów, co było narodową tragedią dla Danii, I bolesną zarówno dla jej narodu, jak i króla, a na co Lindbergh dał milczące przyzwolenie, odbywając swą wizytę w Rejkiawiku.