Po powrocie z Islandii do Waszyngtonu – własnoręcznie pilotowaną nową dwusilnikową maszyną Lockheed Interceptor, eskortowaną przez eskadrę dziesięciu dużych samolotów patrolowych I marynarki wojennej – prezydent wygłosił przemówienie do narodu, składające się z pięciu zaledwie zdań. „Mamy teraz gwarancję, I że nasz wspaniały kraj nie weźmie żadnego udziału w toczącej się w Europie wojnie”. Tak zaczynało się owo historyczne orędzie, a oto jego dalszy ciąg i zakończenie: „Nie staniemy po stronie żadnej z wojujących stron na całej kuli ziemskiej. Równocześnie kontynuować będziemy zbrojenia Ameryki i szkolenie wojskowe młodych mężczyzn w stosowaniu najbardziej zaawansowanej technologii militarnej. Kluczem do naszego bezpieczeństwa jest rozwój amerykańskiego lotnictwa, w tym również technologii rakietowych. I Dzięki niemu nasze kontynentalne granice, zabezpieczone przed atakiem z zewnątrz, strzec będą naszej niezłomnej neutralności”.
Dziesięć dni później prezydent podpisał Porozumienie Hawajskie w Honolulu z księciem Fumimaro Konoe, premierem cesarskiego rządu Japonii, oraz ministrem spraw zagranicznych Matsuoką. Jako emisariusze cesarza Hirohito, ci dwaj podpisali już we I wrześniu czterdziestego roku trójstronny sojusz z Włochami i Niemcami w Berlinie, wyrażając w imieniu Japończyków zachwyt nad ‘. „nowym porządkiem w Europie” pod przywództwem tych dwóch I państw, które w rewanżu wyraziły zachwyt nad „nowym porządkiem w Azji Wschodniej”, ustanowionym przez Japonię. Trzy kraje sojusznicze obiecały sobie wzajemną pomoc militarną w razie I napaści ze strony państwa nieuczestniczącego w wojnie europejskiej czy też chińsko-japońskiej. Podobnie jak Porozumienie Islandzkie, Porozumienie Hawajskie czyniło Stany Zjednoczone niepisanym wspólnikiem potrójnego sojuszu państw Osi: Ameryka akceptowała dominację Japonii w Azji Wschodniej i zobowiązywała się nie stawiać przeszkód japońskiej ekspansji na kontynencie azjatyckim, w tym również aneksji holenderskich Indii i francuskich Indochin. Japonia natomiast uznawała suwerenność Stanów Zjednoczonych na ich własnym kontynencie, obiecywała respektować polityczną niezależność wspólnoty amerykańskiej na Filipinach – którą miała zostać formalnie zadekretowana w roku czterdziestym szóstym – oraz amerykańskie prawo do terytoriów Hawajów, Gumnu i Midway jako trwałej własności Stanów Zjednoczonych na Pacyfiku.
Po podpisaniu porozumień Amerykanie zaczęli głosić wszem i wobec: Dość wojny, dość wysyłania na front i pewną śmierć naszych młodych mężczyzn! Lindbergh umie dogadać się z Hitlerem, Hitler go szanuje, bo Lindbergh to Lindbergh. Za to samo szanują o Mussolini i Hirohito. Przeciwni Lindberghowi są tylko Żydzi. I tok rzeczywiście było w Ameryce. Żydom nie pozostało nic prócz ubolewania. Nasza starszyzna na ulicach snuła niekończące się przypuszczenia na temat tego, co mogą teraz z nami zrobić, kto może nas ocalić i jak możemy sami siebie ratować. Młodsze dzieciaki, takie jak ja, wracały ze szkoły wystraszone, a nawet zapłakane, bo słyszały opowiadania starszych chłopców o tym, co Lindbergh powiedział o nas Hitlerowi, a Hitler Lindberghowi podczas wspólnych obiadów w Islandii. Jednym z powodów, dla których moi rodzice postanowili zrealizować długo odkładaną wycieczkę do Waszyngtonu, była chęć przekonania Sandy’ego i mnie – bez względu na to, w co sami wierzyli – że nie zmieniło się nic poza tym, że FDR przestał być prezydentem. Ameryka, wbrew czarnym przepowiedniom Alvina, nie jest i nie stanie się krajem faszystowskim. Mamy nowego prezydenta i nowy Kongres, ale i prezydent, I Kongres muszą przestrzegać praw zapisanych w Konstytucji. owszem, to republikanie, izolacjoniści, są wśród nich nawet antysemici – tak jak zdarzali się wśród południowców z partii FDR – nic daleko im przecież do nazistów. Poza tym wystarczy posłuchać W niedzielę wieczorem, jak Winchell gromi nowego prezydenta i „jego kolesia Joe Goebbelsa”, jak wymienia nazwy miejsc rozważanych przez Departament Spraw Wewnętrznych jako lokalizacje obozów koncentracyjnych – miejsc położonych głównie w stanie Montana, skąd wywodzi się wiceprezydent Burton K. Wheeler, izolacjonista z partii demokratów i orędownik „jedności narodowej” aby nabrać pewności, że nowa władza jest pod ścisłą obserwacją ulubionych komentatorów mojego ojca, czyli Winchella, Dorothy Thompson, Quentina Reynoldsa i Williama L. Shirera, nie wspominając już o redakcji „PM”. Ostatnio nawet ja zacząłem sięgać po „PM”, gdy ojciec przynosił tę gazetę wieczorem do domu, i to nie tylko po to, żeby przeczytać komiks „Barnaba” i przejrzeć strony z fotografiami – chciałem też potrzymać w rękach dowód na to, że jakkolwiek nasz status jako Amerykanów zdaje się zmieniać z niewiarygodną wprost szybkością, żyjemy nadal w wolnym kraju.
Po zaprzysiężeniu Lindbergha dwudziestego stycznia czterdziestego pierwszego roku, FDR przeniósł się wraz z rodziną do posiadłości w Hyde Park w stanie Nowy Jork i więcej o nim nie usłyszeliśmy. Ponieważ wiedziałem, że właśnie tam jako chłopiec zaczął się pasjonować zbieraniem znaczków pocztowych – zainspirowany, jak głosiła legenda, przez matkę, która podsunęła mu swoje własne klasery z dzieciństwa – wyobrażałem sobie, że teraz cały czas spędza na układaniu znaczków, które uzbierał przez osiem lat spędzonych w Białym Domu. Jak wie każdy filatelista, nie było wcześniej prezydenta, który zleciłby głównemu dyrektorowi poczty emisję tak wielu nowych znaczków; nie było też prezydenta równie silnie związanego z resortem usług pocztowych. Właściwie pierwszym moim celem, gdy dostałem własny klaser, było zgromadzenie znaczków, których FDR był współtwórcą lub projektodawcą, począwszy od trzycentowego znaczka z trzydziestego szóstego roku, przedstawiającego Susan B. Anthony i wydanego dla upamiętnienia szesnastej rocznicy wprowadzenia poprawki konstytucyjnej o prawie głosu dla kobiet, oraz od emitowanego w trzydziestym siódmym znaczka za pięć centów z Virginią Dare na trzystupięćdziesięciolecie narodzin w Roanoke pierwszego angielskiego dziecka urodzonego w Ameryce. Datowany na rok trzydziesty czwarty, trzycentowy znaczek z okazji Dnia Matki, projektowany osobiście przez FDR – z napisem w lewym rogu: „Pamięci Matek Ameryki” oraz reprodukcją słynnego Portretu matki Whistlera po prawej – dostałem od mamy w czteroznaczkowym bloczku, na dobry początek kolekcji. Mama wspomogła mnie też finansowo w kupnie siedmiu znaczków okolicznościowych, zaaprobowanych przez Roosevelta w pierwszym roku prezydentury – zależało mi na nich szczególnie ze względu na eksponowaną na pięciu datę „1933”, gdyż był to rok mojego urodzenia.
Przed wyjazdem do Waszyngtonu poprosiłem rodziców o pozwolenie zabrania klasera. Mama, obawiając się, że go zgubię i będę potem gorzko żałował, z początku postawiła weto, jednak ulegli, kiedy uparłem się, żeby wziąć z sobą choćby znaczki prezydenckie, czyli tych szesnaście z emitowanej w trzydziestym ósmym roku serii o rosnących nominałach, od Jerzego Waszyngtona po Calvina Coolidge’a. Wydany w dwudziestym drugim roku „Cmentarz Narodowy Arlington”, jak również „Mauzoleum Lincolna” i „Budynki Kapitolu” z roku dwudziestego trzeciego były o wiele za drogie na moją kieszeń – mimo to zgłosiłem te trzy historyczne obiekty jako argument za zabraniem klasera, gdyż figurowały, w czarno-białym szkicu, na przeznaczonej dla wspomnianych znaczków karcie w klaserze. Prawdę mówiąc, bałem się zostawić album w pustym mieszkaniu, z powodu tego koszmarnego snu, o którym już mówiłem – bałem się, że albo przeze mnie, bo nie usunąłem z kolekcji dziesięciocentowego lotniczego znaczka z Lindberghiem, albo przez Sandy’ego, który okłamując rodziców, wciąż trzymał pod łóżkiem portrety Lindbergha, albo przez oba te akty synowskiej zdrady naraz, pod moją nieobecność dokona się szatańska transformacja i biedne Waszyngtony pozamieniają się w Hitlery, a na parkach narodowych pojawią się czarne swastyki.