Zaraz po wjeździe do Waszyngtonu skręciliśmy w złą stronę w gęstym ruchu i nagle, gdy matka gorączkowo studiowała plan miasta, próbując pilotować ojca do hotelu, na wprost nas wyrósł największy biały obiekt, jaki w życiu widziałem. Na szczycie wzgórza zamykającego ulicę stał Kapitol, z rozłożystymi schodami pnącymi się aż po kolumnadę i wymyślną trójpoziomową kopułą. Niechcący wjechaliśmy w samo serce amerykańskiej historii, a właśnie na amerykańską historię, wyrażoną tu w szczególnie natchnionej formie, liczyliśmy – nie uświadamiając sobie tego zapewne – jako na swoją obrończynię przed Lindberghiem.
– Patrzcie! – powiedziała matka, odwracając się do mnie i Sandy’ego. – Czy to nie wspaniałe?
Odpowiedź, naturalnie, brzmiała „tak”, ale Sandy popadł najwyraźniej w patriotyczne osłupienie, a ja, biorąc z niego przykład, też wyraziłem swój nabożny zachwyt milczeniem.
W tej samej chwili zahamował przy nas policjant na motorze.
– Co tam, Jersey? – krzyknął do środka przez otwarte okno samochodu.
– Szukamy hotelu – odpowiedział mój ojciec. – Jak się ten hotel nazywa, Bess?
Matka, jeszcze przed chwilą oczarowana przytłaczającym majestatem Kapitolu, zbladła natychmiast i próbowała coś wykrztusić, ale tak cicho, że szum uliczny całkiem zdławił jej głos.
– Trzeba was stąd wydostać! – wrzasnął policjant. – Głośniej, proszę pani!
– Hotel Douglas! – wyrwał się skwapliwie mój brat, zerkając z ciekawością na motocykl. – Na ulicy K, panie policjancie!
– Już się robi! – Policjant podniósł rękę, zatrzymując samochody J z tyłu, żebyśmy mogli w ślad za nim wykonać nawrotkę i ruszyć! w przeciwnym kierunku Pennsylvania Avenue.
Ojciec roześmiał się i skomentował:
– Przyjmują nas po królewsku.
– Ale skąd ty wiesz, dokąd on nas wiezie? – stropiła się matka. – Hermanie, co się dzieje?
Kierowani przez policjanta, mijaliśmy federalne budynki, jeden i za drugim, aż nagle podekscytowany Sandy wskazał palcem olbrzymi trawnik po lewej stronie.
– Tam! – krzyknął. – Biały Dom! Na co matka wybuchnęła płaczem.
– Już nie… – usiłowała wyjaśnić nam tuż przed podjazdem do hotelu, gdy policjant pomachał na pożegnanie i oddalił się z rykiem silnika. – Już nie mieszkamy w normalnym kraju. Przepraszam was bardzo, dzieci, wybaczcie mi, proszę.
I znów się rozpłakała.
W małym pokoju na zapleczu hotelu Douglas stało podwójne łóżko dla moich rodziców i dwa pojedyncze, dla mnie i brata. Ledwie ojciec wręczył napiwek chłopcu hotelowemu, który otworzył nam drzwi i postawił bagaże w środku, matka odzyskała swój zwykły wigor – albo przynajmniej tak udawała, układając w komodzie zawartość walizek i stwierdzając z zadowoleniem, że szuflady wyłożone są czystym papierem.
Od czwartej rano byliśmy w podróży, a dopiero po pierwszej znaleźliśmy się z powrotem na ulicy, rozglądając się, gdzie by tu zjeść lunch. Nasz samochód stał zaparkowany naprzeciwko hotelu, a obok niego ujrzeliśmy niedużego człowieczka o ostrych rysach, w dwurzędowym szarym garniturze. Człowieczek uchylił kapelusza i powiedział:
– Nazywam się Taylor. Jestem zawodowym przewodnikiem po stolicy. Jeśli nie chcą państwo tracić czasu, może warto wynająć kogoś takiego jak ja. Poprowadzę samochód, żeby się państwo nie zgubili, pokażę zabytki, opowiem wszystko, co należy wiedzieć, będę na państwa czekał przed każdym wejściem, dopilnuję, żeby jedli państwo tam, gdzie są rozsądne ceny i dobra kuchnia, a wszystko to, przy korzystaniu z pojazdu państwa, kosztować będzie dziewięć dolarów dziennie. Oto moja licencja – zakończył, demonstrując ojcu kilkustronicowy dokument. – Wystawiona przez Izbę Handlową. Verlin M. Taylor, oficjalny przewodnik D. C. od roku tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego. Dokładnie mówiąc, od piątego stycznia tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego, czyli od dnia, w którym zebrał się siedemdziesiąty piąty Kongres Stanów Zjednoczonych.
Podali sobie ręce i mój ojciec przekartkował dokument z miną rasowego agenta ubezpieczeniowego, zanim wręczył go z powrotem przewodnikowi.
– Wygląda solidnie – orzekł. – Ale dziewięć dolców dziennie to ta dużo, panie Taylor, przynajmniej dla tej rodziny.
– Rozumiem. Proszę jednak zauważyć, że jeżdżąc na własną rękę w sytuacji, gdy nie zna pan miasta i nie umie znaleźć miejsca do parkowania, nie pokaże pan rodzinie nawet połowy tego, co zobaczyłaby ze mną, a zwiedzanie nie będzie tak przyjemne, jak mogłoby być. Mógłbym państwa teraz zawieźć do miłego lokalu na lunch, poczekać w samochodzie, a potem zaczęlibyśmy rundę od pomnika Waszyngtona. Następnie przejazd wzdłuż Mail do Mauzoleum Lincolna. Waszyngton i Lincoln. Nasi dwaj najwięksi prezydenci – tak zawsze lubię zaczynać. Państwo wiedzą, że Waszyngton nigdy nie mieszkał w Waszyngtonie. Prezydent Waszyngton wybrał to miejsce i podpisał ustawę czyniącą je stałą siedzibą rządu, ale dopiero jego następca, John Adams, był pierwszym prezydentem, który wprowadził się do Białego Domu, w roku tysiąc osiemsetnym.
Dokładnie mówiąc, pierwszego listopada. Jego małżonka, Abigail, przybyła tam dwa tygodnie później. Wśród wielu ciekawych pamiątek, w Białym Domu znajduje się do dziś szklana salaterka na selery należąca do Johna i Abigail Adamsów.
– Tego akurat nie wiedziałem – przyznał mój ojciec. – Ale proszę pozwolić mi się naradzić z żoną. – cicho zwrócił się do matki: – Stać nas na to? Gość wyraźnie zna się na rzeczy.
– Ale kto go przysłał? – odszepnęła matka. – Skąd wiedział, że to nasz samochód?
– To jego fach, Bess, orientować się, kto jest turystą. On z tego żyje.
Staliśmy z bratem koło rodziców, mając nadzieję, że matka wreszcie się ugnie i gadatliwy przewodnik z chudą twarzą i krótkimi nogami zostanie wynajęty na czas naszego pobytu w Waszyngtonie.
– A wy, jak chcecie? – zagadnął ojciec, odwracając się do Sandy’ego i do mnie.
– No, jeśli to za drogo… – zaczął Sandy.
– Mniejsza o koszty – przerwał mu ojciec. – Podoba wam się ten gość, czy nie?
– Ciekawy typ, tato – szepnął Sandy. – Wygląda jak kaczka-wabik do polowania. Podoba mi się, jak powtarza „dokładnie mówiąc”.
– Bess – oświadczył ojciec – ten człowiek jest przewodnikiem po Waszyngtonie D. C. i nikim więcej. Co prawda, nie uśmiechnął się jeszcze ani razu, ale wygląda przytomnie i jest ujmująco grzeczny. Sprawdźmy, czy skusi się na siedem dolców.
Ojciec oddalił się od nas, podszedł do przewodnika, pogadał z nim poważnie przez dłuższą chwilę, po czym doszli do porozumienia, ponownie podali sobie ręce i ojciec oznajmił donośnie:
– Okej, pora coś przekąsić!
Tryskał przy tym energią, jak zawsze, nawet kiedy nie miał nic do roboty.
Sam nie wiem, co było najbardziej niesamowite: to, że pierwszy raz w życiu opuściłem stan New Jersey, czy to, że znalazłem się o trzysta mil od domu, w stolicy kraju, czy też to, że jechaliśmy całą rodziną własnym samochodem, prowadzonym przez obcego faceta o nazwisku dwunastego prezydenta Stanów Zjednoczonych, którego profil zdobił dwunastocentowy czerwono-fioletowy znaczek w klaserze leżącym na moich kolanach, znaczek umieszczony między niebieskim jedenastocentowym Pólkiem a zielonym trzynastocentowym Fillmore’em.
– Waszyngton – informował nas pan Taylor – dzieli się na cztery sekcje: północno-zachodnią, północno-wschodnią, południowo-wschodnią i południowo-zachodnią. Z niewieloma wyjątkami, ulice biegnące z północy na południe oznaczone są numerami, a biegnące ze wschodu na zachód – literami. Jest to jedyna stolica zachodniego świata zbudowana specjalnie jako siedziba rządu. Tym różni się nie tylko od Londynu czy Paryża, ale i od naszych rodzimych miast, Nowego Jorku i Chicago.