– Słyszeliście? – wtrącił ojciec, oglądając się przez ramię na mnie i Sandy’ego. – Słyszałaś, Bess, co pan Taylor mówił o wyjątkowości Waszyngtonu?
– Słyszałam – odparła matka i wzięła mnie za rękę, żeby przez dodanie mi otuchy dodać sobie otuchy, że teraz już wszystko będzie dobrze. Mnie jednak od chwili przyjazdu aż do chwili opuszczenia Waszyngtonu absorbowało tylko jedno: jak uchronić klaser przed zniszczeniem.
Jadłodajnia, do której zawiózł nas pan Taylor, była czysta i tania, jedzenie okazało się tak smaczne, jak obiecał, a kiedy po posiłku wyszliśmy na ulicę, nasze auto zajeżdżało właśnie przed wejście.
– Co za wyczucie czasu! – wykrzyknął z podziwem mój ojciec.
– Z latami – odparł pan Taylor – człowiek uczy się szacować, ile czasu potrzeba rodzinie na zjedzenie lunchu. Smakowało, pani Roth? – zwrócił się do matki. – Są państwo zadowoleni?
– Bardzo było smaczne, dziękujemy.
– A więc pora na pomnik Waszyngtona – rzekł pan Taylor, i ruszyliśmy. – Wiedzą państwo, naturalnie, kogo ten pomnik upamiętnia: naszego pierwszego prezydenta, najlepszego, zdaniem wielu, obok Lincolna.
– Ja bym jeszcze dodał FDR. To wielki człowiek, którego naród odwołał ze stanowiska – powiedział mój ojciec. – No i patrzcie, kogo dostaliśmy w zamian.
Pan Taylor wysłuchał go uprzejmie, ale nie zareagował.
– Z pewnością – podjął wątek – oglądali państwo zdjęcia pomnika Waszyngtona. Ale zdjęcia nie zawsze oddają pełnię wrażenia. Wysokość pięciuset pięćdziesięciu pięciu stóp, plus pięciu i jednej ósmej cala czyni go najwyższą tego typu konstrukcją na świecie. Nowa winda elektryczna przeniesie państwa na szczyt w jedną i ćwierć minuty. Chyba że wolą państwo wspiąć się po ośmiuset dziewięćdziesięciu trzech stopniach krętych schodów. Z góry podziwiać można panoramę o promieniu piętnastu do dwudziestu mil. Naprawdę warto. A oto i on, widzą państwo? Na wprost nas. W parę minut później pan Taylor znalazł miejsce parkingowe na placu przed pomnikiem, a gdy wysiedliśmy, podreptał przy nas na swoich krzywych nogach, kontynuując wykład.
– Zaledwie parę lat temu pomnik został po raz pierwszy oczyszczony. Wyobraża sobie pani, jaka to praca, pani Roth? Użyto mieszaniny wody i piasku, oraz stalowych szczotek. Operacja trwała pięć miesięcy, a kosztowała sto tysięcy dolarów.
– Za rządów FDR? – upewnił się mój ojciec.
– Tak mi się zdaje, owszem.
– Czy ludzie o tym wiedzą? – zaperzył się ojciec. – Czy to doceniają? Nie, oni wolą, żeby krajem rządził pilot od dostarczania poczty lotniczej. A to jeszcze nie jest jego największa wada.
Pan Taylor nie wszedł z nami do wnętrza pomnika. Przy windzie matka, która znów wzięła mnie za rękę, przysunęła się do ojca i szepnęła:
– Nie powinieneś tak mówić. – Jak?
– O Lindberghu.
– Czemu nie? Wyrażam tylko swoje zdanie.
– Ale nie wiesz, kim ten człowiek jest.
– Jak to nie wiem? Jest licencjonowanym przewodnikiem, pokazał mi dokument. Zwiedzamy pomnik Waszyngtona, Bess, a ty mi każesz trzymać język za zębami, tak jakby pomnik Waszyngtona stał w Berlinie.
Jego chojracki ton speszył matkę jeszcze bardziej, zwłaszcza że razem z nami czekali na windę inni ludzie, którzy mogli podsłuchać tę rozmowę. Ojciec tymczasem zwrócił się do faceta obok, który też stał z żoną i dwójką dzieci:
– Skąd jesteście? Bo my z Jersey.
– Z Maine – odparł tamten.
– Słyszeliście? – spytał ojciec brata i mnie.
Do windy wsiadło około dwadzieściorga dzieci i dorosłych, zapełniając kabinę mniej więcej w połowie. Ojciec wykorzystał dzielącą nas od szczytu minutę i ćwierć na wypytywanie pozostałych ojców rodzin, skąd przybyli.
Gdy skończyliśmy zwiedzanie, pan Taylor już na nas czekał przed pomnikiem. Wypytał Sandy’ego i mnie o to, co widzieliśmy przez okna z wysokości pięciuset stóp, po czym szybkim krokiem oprowadził nas dookoła konstrukcji, relacjonując burzliwe dzieje jej powstania. Na koniec zrobił nam parę pamiątkowych zdjęć lustrzanką ojca firmy Brownie, po czym ojciec namówił go, choć nie bez trudu, aby dał się sfotografować z nami i z matką na tle pomnika Waszyngtona. Wreszcie wsiedliśmy do samochodu i, wciąż z panem Taylorem za kierownicą, ruszyliśmy wzdłuż Mail w stronę Mauzoleum Lincolna.
Tym razem, w trakcie parkowania, pan Taylor uprzedził nas, że Mauzoleum Lincolna to budowla niemająca równej sobie na całym świecie, więc należy przygotować się na wielkie wrażenia. Następnie poprowadził nas z parkingu ku wielkiemu gmachowi z kolumnadą i szerokimi marmurowymi schodami, po których weszliśmy do olbrzymiej hali z wyniosłą statuą Lincolna siedzącego na olbrzymim tronie. Rzeźbiona twarz postaci wydała mi się kwintesencją świętości: połączeniem oblicza Boga z obliczem Ameryki.
– A oni go zastrzelili, psie syny! – rzekł żałobnym tonem mój ojciec.
Staliśmy we czworo u stóp pomnika, tak podświetlonego, aby wszystko w Abrahamie Lincolnie wydało się widzom kolosalne i wspaniałe. Bladła wobec niego każda inna wielkość i nikt, czy to dorosły, czy dziecko, nie mógł nie ulec emanującej zeń powadze hiperboli.
– Pomyśleć tylko, co ten naród wyrabia ze swymi największymi prezydentami…
– Herman! – jęknęła błagalnie matka. – Nie zaczynaj.
– A co ja takiego zaczynam? To była wielka tragedia. Prawda, chłopcy? Zamach na Lincolna?
Pan Taylor zbliżył się do nas znowu i powiedział cicho: Jutro pojedziemy do Teatru Forda, tam, gdzie prezydent został postrzelony, i do Petersen House naprzeciwko teatru, gdzie zmarł.
– Właśnie mówiłem, panie Taylor, że to straszna hańba, co ten naród wyczynia ze swoimi wielkimi ludźmi.
– Bogu dzięki, że mamy teraz prezydenta Lindbergha – odezwała się stojąca nieopodal starsza kobieta. Stała sama, sprawdzając coś w przewodniku, i jej uwaga nie była skierowana właściwie do nikogo, a jednak wyraźnie nawiązywała do słów mojego ojca.
– Porównywać Lincolna z Lindberghiem? Świat się kończy! – jęknął ojciec.
Okazało się, że starsza pani nie jest sama, lecz należy do grupy turystów, wśród których był też mężczyzna w wieku mniej więcej mojego ojca, wyglądający na jej syna.
– Coś panu nie pasuje? – zagadnął, robiąc energiczny krok w naszym kierunku.
– Mnie? Skąd – żachnął się ojciec.
– Nie podoba się panu to, co ta pani powiedziała?
– A gdzie tam. Żyjemy w wolnym kraju.
Mężczyzna popatrzył przeciągle na mojego ojca, a potem na matkę, na Sandy’ego i na mnie. I co zobaczył? Schludnego, nieźle umięśnionego, barczystego faceta wzrostu pięciu stóp i dziewięciu cali, średnio przystojnego, o łagodnych szarozielonych oczach i przerzedzonych ciemnych włosach, przyciętych krótko na skroniach nad nieco komicznie odstającymi uszami. Kobietę drobnej, lecz silnej budowy, porządnie ubraną, o falistych ciemnych włosach czesanych na jedną stronę, zaokrąglonych policzkach z odrobiną różu, wydatnym nosie, pełnych ramionach, kształtnych nogach, wąskich biodrach i żywych oczach o dziewczęcym spojrzeniu. Dwoje dorosłych emanujących roztropnością i energią, i dwóch chłopców o miękkich jeszcze rysach, małych synków młodzieńczych rodziców, malców pilnych, zdrowych i niepoprawnych w swym optymizmie.
Wniosek, jaki ów obcy mężczyzna wyciągnął ze swoich obserwacji, zawarł się w jego kpiarskim ruchu głową. Potem człowiek ten syknął z pogardą, aby nikt nie miał wątpliwości, co o nas sądzi, i oddalił się do swojej grupy powolnym, rozkołysanym krokiem: jego krok, w połączeniu z barczystą sylwetką, był czytelnym ostrzeżeniem. Dopiero kiedy stał wśród swoich, usłyszeliśmy, że mówi o moim ojcu „pyskate Żydzisko”, na co starsza pani oświadczyła: „Chętnie dałabym mu w twarz”.