Выбрать главу

Pan Taylor eskortował nas pospiesznie do sąsiedniej, mniejszej sali, gdzie eksponowana była tablica z wyrytym Przemówieniem Gettysburskim, oraz fresk, którego temat stanowiła emancypacja Murzynów.

Usłyszeć coś takiego w takim miejscu! – Głos ojca drżał z oburzenia. – W mauzoleum poświęconym takiemu człowiekowi!

Pan Taylor, wskazując fresk, zwrócił się do nas:

– Widzą państwo? Anioł prawdy oswobadza niewolnika. Ojciec jednak nie widział już nic.

– Myślicie, że coś takiego usłyszałoby się za prezydentury Roosevelta? Nikt by nie śmiał, nikomu nawet w głowie by nie postało, żeby za czasów Roosevelta… No, ale teraz, gdy naszym wielkim sojusznikiem jest Adolf Hitler, gdy najlepszym przyjacielem prezydenta Stanów Zjednoczonych jest Adolf Hitler – teraz oni uważają, że wszystko im ujdzie na sucho. To hańba. Zaczyna się od Białego Domu…

Do kogo on przemawiał? Chyba tylko do mnie, bo brat podążał za panem Taylorem, wypytując go o szczegóły fresku, a matka siłą powstrzymywała się od jakiegokolwiek komentarza czy gestu, walcząc z tymi samymi emocjami, które już wcześniej ogarnęły ją w samochodzie – a wówczas nie były jeszcze niczym usprawiedliwione.

– Przeczytajcie sobie tutaj – perorował ojciec, mając na myśli tablicę z Przemówieniem Gettysburskim. – Przeczytajcie: „Wszyscy ludzie stworzeni są jako równi”.

– Herman! – szepnęła matka. – Ja już tego nie wytrzymam. – Wyszliśmy na światło dzienne i stanęliśmy, zbici w gromadkę, na najwyższym stopniu schodów. W odległości pół mili widniał wysoki szpic pomnika Waszyngtona, oddzielonego od nas lustrem sadzawki, połyskującej u stóp tarasowego podejścia do Mauzoleum Lincolna. Dookoła rosły wiązy. Była to najpiękniejsza panorama, jaką w życiu widziałem, raj patriotyczny, amerykański Ogród Edenu – a my staliśmy poza nim, przytuleni jedno do drugiego, jako rodzina wygnańców.

– Wiecie co? – odezwał się ojciec, przygarniając brata i mnie do siebie. – Uważam, że powinniśmy się teraz wszyscy zdrzemnąć. To był długi dzień. Pojedziemy do hotelu i odpoczniemy sobie z godzinkę lub dwie. Co pan na to, panie Taylor?

– Jak pan uważa, panie Roth. Myślałem, że po kolacji zechcą państwo wybrać się samochodem na objazd Waszyngtonu nocą, kiedy wszystkie słynne obiekty są podświetlone.

– Dobra myśl – pochwalił go ojciec. – Prawda, Bess?

Ale matkę nie tak łatwo było udobruchać, jak Sandy’ego i mnie.

– Kochanie – perswadował jej ojciec. – Trafiliśmy na wariata. Na dwoje wariatów. Gdybyśmy pojechali do Kanady, też moglibyśmy kogoś takiego spotkać. Nie pozwólmy, żeby to nam popsuło przyjemność wycieczki. Teraz wszyscy sobie odpoczniemy, pan Taylor na nas poczeka, i zaczniemy zwiedzanie od nowa. No, spójrz. – Zatoczył szeroko ramieniem. – Ten widok powinien zobaczyć każdy Amerykanin. Odwróćcie się, chłopcy. Popatrzcie ostatni raz na prezydenta Lincolna.

Zastosowaliśmy się do jego polecenia, ale mnie opuściło już patriotyczne uniesienie. Gdy schodziliśmy po marmurowych schodach, usłyszałem, jak dzieci za nami wypytują rodziców: „On tam naprawdę jest? Zakopany pod tym pomnikiem?”. Matka schodziła obok mnie, usilnie starając się nie okazywać skrajnej paniki, i nagle poczułem, że to moim zadaniem jest nie dać jej się załamać, że powinienem stać się dzielną istotą naznaczoną duchem samego Lincolna. Lecz gdy podała mi rękę, stać mnie było jedynie na to, by uczepić jej się z niedojrzałością malca, który wiedzę o świecie czerpie w dziewięciu dziesiątych z kolekcji znaczków pocztowych.

W samochodzie pan Taylor zaplanował resztę naszego dnia. Wrócimy do hotelu, zdrzemniemy się, za kwadrans szósta pan Taylor po nas przyjedzie i zawiezie nas na kolację. Możemy pojechać do jadłodajni przy Union Station, gdzie jedliśmy lunch, albo wybrać którąś z rekomendowanych przezeń restauracji o rozsądnych cenach i gwarantowanej kuchni. A po kolacji – objazd całego Waszyngtonu nocą.

– Pana nic nie rusza, co, panie Taylor? – zagadnął mój ojciec. Pan Taylor odpowiedział neutralnym skinieniem głowy.

– Skąd pan pochodzi? – drążył ojciec.

– Z Indiany, panie Roth.

– Indiana. Wyobrażacie sobie, chłopcy? A z jakiego konkretnie miasta?

– Właściwie z żadnego. Ojciec jest mechanikiem. Naprawia maszyny rolnicze. Stale przenosiliśmy się z miejsca na miejsce.

– W takim razie chylę kapelusza – oświadczył mój ojciec, z przyczyn, które nie mogły być do końca jasne dla pana Taylora. – Powinien pan być z siebie dumny.

Pan Taylor znów tylko skinął głową: był trzeźwym człowieczkiem w obcisłym garniturze, a jego dziarskość i postawa miały w sobie coś zdecydowanie wojskowego – jakby ukrywał drugą osobę, chociaż pewnie nie było co ukrywać, bo cała jego bezosobowość widoczna była jak na dłoni. Wylewny, kiedy mówił o Waszyngtonie, milczał jak grób na każdy inny temat.

Gdy dojechaliśmy do hotelu, pan Taylor zaparkował samochód, po czym wszedł z nami do środka, jakby był nie tylko naszym przewodnikiem, ale i opiekunem – no i całe szczęście, gdyż przy ladzie recepcji w hallu hoteliku ujrzeliśmy nasze cztery walizki.

Nowy człowiek w recepcji przedstawił się jako kierownik.

Na pytanie ojca, co nasze rzeczy robią na dole, odpowiedział:

– Przepraszam, ale musiałem je spakować. Recepcjonista z popołudniowej zmiany popełnił błąd. Pokój, który dał państwu, był już wcześniej wynajęty dla innej rodziny. Zwracam zaliczkę. – I wręczył ojcu kopertę z dziesięciodolarowym banknotem.

– Przecież moja żona do was pisała. A wyście odpowiedzieli. Mieliśmy rezerwację od kilku miesięcy. Dlatego przysłaliśmy zaliczkę. Bess, gdzie masz kopie tych listów?

Matka wskazała torebkę.

– Proszę pana – oświadczył kierownik. – Pokój jest zajęty i nie mamy już wolnych miejsc. Nie policzymy państwu ani za dotychczasowe użytkowanie numeru, ani za brakującą kostkę mydła.

– Brakującą? – To słowo wytrąciło ojca z równowagi. – Chce pan powiedzieć, że ukradliśmy mydło?

– Nic podobnego. Może któreś z dzieci wzięło je sobie na pamiątkę. Nic wielkiego się nie stało. Nie będziemy się kłócić o taki drobiazg ani szperać im po kieszeniach.

– Co to wszystko ma znaczyć?! – rozsierdził się mój ojciec i walnął pięścią w blat tuż przed nosem kierownika.

– Panie Roth, jeśli ma pan zamiar urządzać tu sceny…

– Owszem – odparł ojciec. – Mam zamiar urządzać sceny, dopóki się nie dowiem, o co chodzi z tym pokojem!

– W takim razie – rzekł kierownik – nie pozostaje mi nic innego, jak zadzwonić na policję.

Na to moja matka, która cały czas tuliła mnie i brata do siebie, trzymając nas w bezpiecznej odległości od kantorka, zawołała ojca po imieniu, chcąc zapobiec dalszej awanturze. Było już jednak za późno. Od początku było za późno. Ojciec nie miał zamiaru pokornie zająć pozycji wyznaczonej mu przez kierownika.

– Wszystko to robota tego cholernego Lindbergha! – krzyknął wzburzony. – Teraz wy wszyscy mali faszyści jesteście górą!

– Czy mam wezwać policję okręgową, szanowny panie, czy też zechce pan zabrać swoje bagaże i wynieść się stąd natychmiast razem z rodziną?

– Niech pan wzywa policję. Proszę bardzo.

Oprócz nas zebrało się już w hallu z pięć czy sześć osób. Weszli ‘j w trakcie kłótni i czekali teraz na jej finał.

Wówczas jednak do mojego ojca podszedł pan Taylor i powiedział:

– Panie Roth, ma pan absolutną rację, ale policja to złe rozwiązanie.

– Przeciwnie, to najlepsze rozwiązanie. Niech pan wzywa policję – zażądał z uporem ojciec, zwracając się do kierownika. – Są jeszcze w tym kraju prawa przeciwko takim jak wy.