Kierownik sięgnął po słuchawkę. Kiedy wykręcał numer, pan Taylor zebrał nasze walizki, po dwie do każdej ręki, i wyniósł je na zewnątrz hotelu.
– Herman – powiedziała matka. – Już nie warto. Pan Taylor wyniósł bagaże.
– O nie, Bess – sprzeciwił się ojciec gorzkim tonem. – Dosyć mam tej szopki. Chcę rozmawiać z policją.
Pan Taylor wbiegł z powrotem do hotelu i dopadł lady recepcji, za którą kierownik kończył właśnie rozmowę z policją. Ściszonym głosem przemówił tylko do mojego ojca:
– Niedaleko stąd jest bardzo przyzwoity hotelik. Dzwoniłem tam przed chwilą z budki. Mają dla państwa pokój. To ładny hotel, na ładnej ulicy. Jedźmy tam, zaraz się państwo zameldują i będzie po sprawie.
– Dzięki, panie Taylor, ale chwilowo czekamy na policję. Chcę przypomnieć temu człowiekowi słowa Przemówienia Gettysburskiego, które nie dalej jak dziś oglądałem wyryte na tablicy.
Gapie na wspomnienie Przemówienia Gettysburskiego wymienili uśmieszki.
A ja szeptem spytałem brata:
– Co się stało?
– Antysemityzm – odszepnął.
Z miejsca, w którym staliśmy z matką, zobaczyłem dwóch policjantów zajeżdżających pod hotel na motorach. Zgasili silniki i weszli do hallu. Jeden został tuż przy drzwiach, żeby mieć oko na wszystkich, a drugi zbliżył się do kantorka i gestem przywołał kierownika, żeby pogadać z nim na uboczu.
– Panie oficerze… – odezwał się mój ojciec.
Policjant odwrócił się na pięcie.
– Mogę wysłuchać tylko jednej ze stron nieporozumienia naraz- uciął krótko, po czym wrócił do rozmowy z kierownikiem, na znak skupienia podpierając podbródek dłonią.
Ojciec zwrócił się do nas:
– Tak trzeba, chłopcy. Do matki zaś powiedział:
– Nie ma się czym przejmować.
Zakończywszy rozmowę z kierownikiem, policjant podszedł do mojego ojca. Nie uśmiechał się, jak to czynił co chwila, słuchając kierownika, ale ton jego nie zdradzał ani śladu złości, brzmiał nawet przyjaźnie:
– No to w czym problem, Roth?
– Przysłaliśmy zaliczkę za wynajęcie pokoju w tym hotelu na trzy doby. Otrzymaliśmy list z potwierdzeniem rezerwacji. Żona ma wszystkie dokumenty w bagażach. Przyjechaliśmy dzisiaj, zameldowaliśmy się, dostaliśmy pokój, rozpakowaliśmy rzeczy, wybraliśmy się na zwiedzanie miasta, a po powrocie powiedziano nam, że jesteśmy eksmitowani, bo pokój zarezerwowany był dla kogoś innego.
– A gdzie problem? – spytał policjant.
– Jesteśmy czteroosobową rodziną, panie oficerze. Przyjechaliśmy tu aż z New Jersey. Nie można nas tak po prostu wyrzucić na ulicę.
– Ale skoro ktoś inny rezerwuje pokój…
– Nie ma nikogo innego! A nawet gdyby był, dlaczego ma mieć pierwszeństwo?
– Przecież kierownik zwrócił panu zaliczkę. Spakował nawet pańskie rzeczy.
– Panie oficerze, pan mnie nie rozumie. Dlaczego ktoś inny ma mieć przed nami pierwszeństwo w rezerwacji? Ja byłem dziś z rodziną w Mauzoleum Lincolna. Tam na tablicy w ścianie jest wyryte Przemówienie Gettysburskie. Czy pan wie, jakie słowa można w nim przeczytać? „Wszyscy ludzie stworzeni są jako równi”.
– Ale to nie znaczy, że wszystkie rezerwacje hotelowe są stworzone jako równe.
Głos policjanta dotarł aż do gapiów w głębi hallu; niektórzy, nie mogąc się powstrzymać, parsknęli śmiechem.
Matka zostawiła nas z bratem samych i zbliżyła się do ojca, aby zainterweniować. Cały czas czekała na chwilę, w której nie pogorszy sprawy, i widocznie – chociaż przeczył temu jej przyspieszony oddech – uznała, że ta chwila właśnie nadeszła.
– Kochanie – rzekła łagodnie – chodźmy stąd. Pan Taylor znalazł nam pokój w pobliżu.
– Nie! – krzyknął ojciec, odtrącając dłoń, którą matka chciała ująć go za ramię. – Ten policjant wie, dlaczego zostaliśmy eksmitowani. On to wie, kierownik to wie i wszyscy w tym hallu to wiedzą.
– Uważam, że powinien pan posłuchać żony – stwierdził policjant. – Uważam, Roth, że powinien pan zrobić tak, jak panu radzi żona. Opuścić ten lokal. – Gestem głowy wskazał drzwi, dodając: – I to zanim nadużyje pan mojej cierpliwości.
W ojcu tlił się jeszcze silny opór, ale miał dość rozsądku, aby zrozumieć, że jego argumenty nie interesują już nikogo poza nim samym. Wyszliśmy z hotelu i nikt nawet za nami nie spojrzał. Tylko drugi policjant zdobył się na życzliwe słowo. Stał w wejściu obok donicy z rośliną, a kiedy go mijaliśmy, skinął nam przyjaźnie, zmierzwił mi włosy dłonią i zagadnął:
– Jak się żyje, kolego?
– Dobrze – odpowiedziałem.
– A co tam masz?
– Znaczki – rzuciłem pospiesznie, żeby nie zdążył zażądać ode mnie pokazania kolekcji i wpakować mnie do aresztu.
Pan Taylor czekał na chodniku przed hotelem. Ojciec powiedział do niego:
– Coś podobnego nie zdarzyło mi się nigdy w życiu. Stale mam do czynienia z ludźmi, z ludźmi z różnych sfer, rozmaitego pokroju, ale nigdy…
– Hotel Douglas zmienił właściciela – wyjaśnił Taylor. – To jest nowy właściciel.
– Ale nasi znajomi wynajmowali tu pokój i byli w stu procentach zadowoleni – wtrąciła się matka.
– Od tego czasu zmienił się właściciel, pani Roth. Ale ja mam dla państwa pokój w Evergreen, tam wszystko pójdzie doskonale.
Nagle rozległ się przeraźliwy ryk samolotu przelatującego nisko nad Waszyngtonem. Spacerujący po ulicy ludzie przystanęli, a jakiś mężczyzna wzniósł w górę obie ręce, jakby niespodziewanie, w środku czerwca, zaczął padać śnieg.
Sandy, który prawie każdą maszynę latającą umiał rozpoznać po sylwetce, krzyknął głośno, wskazując palcem:
– To lockheed interceptor!
– Samolot prezydenta Lindbergha – wyjaśnił pan Taylor. – Codziennie po południu, o tej mniej więcej porze, pan prezydent odbywa mały przelot wzdłuż Potomacu. Leci do Alleghenies, potem wzdłuż Pasma Błękitnego, aż do zatoki Chesapeake. Wszyscy na to czekają.
– To najszybszy samolot świata – powiedział mój brat. – Niemiecki messerschmitt 110 rozwija prędkość do trzystu sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę, a interceptor lata pięćset na godzinę. Prześcignie każdy myśliwiec na świecie.
Patrzyliśmy wszyscy razem z Sandym, niezdolnym ukryć oczarowania tym samym interceptorem, którym prezydent poleciał był na Islandię spotkać się z Hitlerem. Samolot wzbił się w górę z niezwykłą siłą i po chwili zniknął w błękicie nieba. Ludzie na ulicy pożegnali go burzą oklasków, ktoś krzyknął: „Niech żyje Lindy!”, po czym podjęto przerwane spacery.
W hotelu Evergreen matka z ojcem spali w jednym pojedynczym łóżku, a ja z bratem w drugim. Pan Taylor zdołał znaleźć nam naprędce tylko pokój dwuosobowy, ale po tym, co się zdarzyło w hotelu Douglas, nikt nie miał do niego pretensji – ani o to, że łóżka niespecjalnie nadają się do wypoczynku, ani o ciasnotę pokoju, ani o nieciekawy zapach w miniaturowej łazience, podejrzanie obficie spryskanej środkami dezynfekującymi – zwłaszcza że zostaliśmy tam mile powitani przez wesołą kobietę z recepcji, a nasze walizki załadował na wózek podstarzały, chudy Murzyn w uniformie chłopca hotelowego, zwany przez recepcjonistkę Edwardem B., który otwierając nam pokój w końcu korytarza na parterze, za szybem wentylacyjnym, obwieścił z humorem: „Hotel Evergreen ma zaszczyt powitać rodzinę Rothów w stolicy!” – po czym wprowadził nas do licho oświetlonej klitki jak do apartamentu w hotelu Ritz. Mój brat przyglądał się natrętnie Edwardowi B. od chwili, gdy ten zaczął ładować na wózek nasze bagaże. A następnego ranka, nim ktokolwiek z nas się obudził, Sandy ubrał się cichutko, złapał szkicownik i wybiegł do hallu, aby narysować tę fascynującą postać. Okazało się, że na porannej zmianie chłopca hotelowego jest inny Murzyn, nie tak malowniczo pobrużdżony na twarzy jak Edward B., ale też niepozbawiony zalet z punktu widzenia artysty – bardzo ciemny, o silnie afrykańskich rysach, jakie Sandy miał dotąd okazję kopiować jedynie ze zdjęcia w starym numerze „National Geographic”.