Większą część przedpołudnia spędziliśmy z panem Taylorem, który oprowadził nas po budynkach Kapitolu i Kongresu, a potem Sądu Najwyższego i Biblioteki Kongresu. Pan Taylor znał na pamięć wysokość każdej kopuły, rozmiary każdej sali, geograficzne źródła wzorów na wszystkich marmurowych posadzkach oraz tematykę historyczną wszystkich obrazów i fresków zdobiących ściany budynków rządowych.
– Mistrz z pana – pochwalił go ojciec. – Pomyśleć tylko, prosty chłopak z Indiany. Powinien pan startować w konkursie „Wiem wszystko”.
Po lunchu pojechaliśmy na południe wzdłuż Potomacu do stanu Wirginia, zwiedzić Mount Vernon.
– Jak wiadomo, Richmond w stanie Wirginia – objaśniał po drodze pan Taylor – było stolicą jedenastu stanów południowych, które wystąpiły z Unii, aby utworzyć Konfederację Stanów Ameryki.
Niejedna wielka bitwa wojny secesyjnej rozegrała się na terenie Wirginii. Jakieś dwadzieścia mil stąd na zachód leży park narodowy Manassas Battlefield. Obejmuje on oba pola bitwy, na których konfederaci pokonali wojska Unii nad niewielką rzeczką Buli Run – najpierw w lipcu tysiąc osiemset sześćdziesiątego pierwszego, pod wodzą generałów Beauregarda i Johnstona, a następnie w sierpniu tysiąc osiemset sześćdziesiątego drugiego pod wodzą generałów Roberta E. Lee i Stonewalla Jacksona. Generał Lee dowodził Armią Wirginii, a prezydentem Konfederacji, z siedzibą w Richmond, był, jak pamiętają państwo z historii, Jefferson Davis. Na południowy zachód, w odległości stu dwudziestu pięciu mil stąd, leży Appomattox. Wiedzą państwo zapewne, co zdarzyło się w tamtejszym gmachu sądu w kwietniu roku tysiąc osiemset sześćdziesiątego piątego. Dokładnie mówiąc, dziewiątego kwietnia. Generał Lee poddał się generałowi Grantowi, kończąc tym samym wojnę secesyjną. Wiemy też, co w sześć dni później spotkało Lincolna: został zastrzelony.
– Parszywe psy – podsumował mój ojciec.
– No, jesteśmy na miejscu – oznajmił pan Taylor i w tej samej chwili naszym oczom ukazał się dom Waszyngtona.
– Jaki piękny! – zachwyciła się matka. – Spójrzcie na tę werandę. Spójrzcie na te wysokie okna. Dzieci, to nie jest makieta; to prawdziwy dom, w którym mieszkał Jerzy Waszyngton.
– Z żoną Martą i dwojgiem przyrodnich dzieci, za którymi przepadał – uzupełnił pan Taylor.
– Naprawdę? Nie wiedziałam – przyznała matka. – Mój młodszy syn ma znaczek pocztowy z Martą Waszyngton. Pokaż go panu Taylorowi – zachęciła mnie.
Natychmiast odnalazłem brązowy półtoracentowy znaczek z podobizną małżonki pierwszego prezydenta: ukazana na nim była z profilu, w nakryciu głowy, które jak wcześniej dowiedziałem się od matki, było czymś pośrednim między czepkiem a siatką na włosy.
– No tak, to ona – potwierdził pan Taylor. – Figuruje, jak zapewne wiesz, również na czterocentowym znaczku z roku tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego i na ośmiocentowym z roku tysiąc dziewięćset drugiego. Ten z tysiąc dziewięćset drugiego, pani Roth, to pierwszy amerykański znaczek ukazujący kobietę.
– Wiedziałeś o tym? – spytała mnie matka.
– Tak – odpowiedziałem i jeśli o mnie chodzi, wszelkie komplikacje związane z tym, że jesteśmy żydowską rodziną w Lindberghowskim Waszyngtonie, rozwiały się bez śladu: znów poczułem się jak w szkole przed akademią, kiedy wszyscy wstawali i z całego serca śpiewali hymn narodowy.
– Towarzyszyła generałowi Waszyngtonowi z wielkim oddaniem – ciągnął pan Taylor. – Z domu Dandrigde, była wdową po pułkowniku Danielu Parke’u Custisie. Miała dwoje dzieci, Patsy i Johna Parke’a Custisów. Wychodząc za Waszyngtona, wniosła mu w posagu jedną z największych fortun w Wirginii.
– Zawsze to powtarzam moim synom – wtrącił ojciec, śmiejąc się serdecznie po raz pierwszy tego dnia. – Żeńcie się jak prezydent Waszyngton. Tak samo łatwo jest kochać kobietę bogatą, jak biedną.
Wycieczka do Mount Vernon była najradośniejszym akcentem naszej podróży, może ze względu na urok okolicy, ogrodów, drzew i samego domu, usytuowanego dumnie na wzniesieniu z widokiem na Potomac; może dlatego, że urzekł nas wystrój domu i tapety, o których pan Taylor miał milion rzeczy do powiedzenia; może dzięki wrażeniu, jakie zrobiło na nas oglądane z bliska łoże, w którym sypiał Waszyngton, biurko, przy którym pracował, szable, które nosił, i książki, które czytał; a może po prostu dlatego, że znaleźliśmy się o piętnaście mil od Waszyngtonu D. C. i dominującego nad wszystkim ducha Lindbergha.
Muzeum Mount Vernon otwarte było do czwartej trzydzieści, mieliśmy więc mnóstwo czasu na zwiedzenie wszystkich pomieszczeń i zabudowań, na spacer po parku oraz na wizytę w sklepie z pamiątkami, gdzie skusiłem się na nóż do rozcinania kopert, będący czterocalowej długości cynową kopią muszkietu z bagnetem z okresu Rewolucji. Kupiłem go za dwanaście z piętnastu centów zaoszczędzonych na planowaną na dzień następny wizytę w dziale znaczków pocztowych Biura Rycin i Druków. Sandy natomiast zainwestował roztropnie swoje oszczędności w ilustrowaną historię życia Waszyngtona, z której obrazków mógł czerpać wzorce do kolejnych portretów swojej serii patriotycznej, przechowywanej w portfolio pod łóżkiem.
Dzień miał się ku końcowi i siedzieliśmy w kawiarni przy napojach, gdy na dalekim horyzoncie zamajaczył nisko lecący samolot, który błyskawicznie zbliżał się w naszą stronę. Przekrzykując ryk silnika, ludzie zaczęli wołać: „To prezydent! To Lindy!”. Mężczyźni, kobiety i dzieci wybiegli na wielki trawnik, żeby pomachać samolotowi, który przelatując nad Potomakiem, skłonił im się skrzydłami. „Hura!” – krzyczeli ludzie. „Niech żyje Lindy!” Był to ten Nam myśliwiec Lockheed, który ukazał się nad miastem poprzedniego popołudnia. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak wstać i, wzorem patriotów, odprowadzić wzrokiem maszynę, która zawróciła nad domem Jerzego Waszyngtona i pomknęła na północ nad nurtem Potomacu.
– To nie był on, tylko ona! – upierał się ktoś, kto rzekomo widział, że w kabinie pilota siedziała żona prezydenta. I mogła to być prawda. Lindbergh nauczył żonę pilotażu wkrótce po ślubie i często razem odbywali podniebne wycieczki. Więc plotka poszła w tłum i rodzice zaczęli z przejęciem uświadamiać dzieciom, że widziały przed chwilą, jak nad Mount Vernon przelatuje Annę Morrow Lindbergh, co jest niezapomnianym historycznym wydarzeniem. Jako odważna pilotka najnowocześniejszej amerykańskiej maszyny latającej, a zarazem dystyngowana potomkini klas uprzywilejowanych, obdarzona w dodatku talentem literackim, o czym świadczyły dwa opublikowane tomiki poezji lirycznej, Annę Morrow Lindbergh była, według statystyk, najbardziej podziwianą kobietą w kraju.
I tak nasza radosna wycieczka została popsuta – nawet nie dlatego, że już po raz drugi przeleciało nam nad głowami któreś z Lindberghów, ale dlatego, że ta cyrkowa sztuczka, jak się wyraził mój ojciec, rozradowała wszystkich oprócz nas czworga.
– Wiedzieliśmy, że jest źle – mówił ojciec do znajomych, których zaczął obdzwaniać zaraz po powrocie do domu – ale nie wiedzieliśmy, że aż do tego stopnia. Trzeba było to widzieć na miejscu. Ci ludzie żyją w bajecznym śnie, a my w koszmarze.
Było to najbardziej literackie zdanie, jakie słyszałem z jego ust, o precyzji sformułowania, której, śmiem twierdzić, nie dorównywała cała twórczość żony Lindbergha razem wzięta.
Pan Taylor odtransportował nas do hotelu Evergreen, żebyśmy mogli umyć się i odpocząć, po czym wrócił równo o piątej czterdzieści pięć i zawiózł nas do niedrogiej jadłodajni koło dworca. Po jedzeniu mieliśmy się z nim spotkać i odbyć przełożoną z poprzedniego dnia nocną wycieczkę po Waszyngtonie.