– Może zjadłby pan z nami dzisiaj? – zaproponował ojciec. – Smutno tak ciągle jeść samemu.
– Nie chciałbym państwa krępować, panie Roth.
– Co też pan mówi! Jest pan świetnym przewodnikiem i byłoby nam naprawdę bardzo miło. Ja zapraszam.
Jadłodajnia miała jeszcze większe powodzenie wieczorem niż za dnia: wszystkie miejsca były zajęte, a długa kolejka klientów czekała przy bufecie na wybrane dania, które nakładali na talerze trzej mężczyźni w białych fartuchach i czapkach, tak pochłonięci pracą, że nie mieli nawet czasu obetrzeć potu z twarzy. Przy stoliku matka z ulgą wcieliła się w swoją domową rolę – „Kochanie, nie pochylaj się nad talerzem, kiedy jesz” – a towarzystwo pana Taylora, który siedział z nami jak krewny lub przyjaciel domu, nie było może tak szokująco nowym doświadczeniem, jak eksmisja z hotelu Douglas, ale pozwalało na bliską obserwację kogoś, kto wychował się w stanie Indiana. Z całej naszej grupki jedynie ojciec zwracał uwagę na innych biesiadników, którzy zaśmiewali się, palili papierosy i ze smakiem zajadali reklamowaną z francuska specjalność dnia – pieczeń wołową au jus i placek z orzechów pekanowych a la mode - podczas gdy on obracał w dłoni szklankę z wodą, najwyraźniej głowiąc się, jak to możliwe, że problemy życiowe innych ludzi są tak niepodobne do jego własnych.
Gdy wreszcie zdobył się na głośne wyrażenie swych refleksji – absorbujących go zdecydowanie bardziej niż jedzenie – zwrócił się nie do nas, ale do pana Taylora, który kosztował właśnie pierwszy kęs zamówionego na deser placka z amerykańskim serem na wierzchu.
– Jesteśmy żydowską rodziną, panie Taylor. Teraz już sam pan to wie, o ile nie wiedział pan od początku, gdyż z tego właśnie powodu wyrzucono nas wczoraj z hotelu. To był wielki szok. Trudno przejść nad czymś takim do porządku dziennego. Szok, bo chociaż podobny incydent mógł się zdarzyć i bez prezydentury tego człowieka, to faktem jest, że on został prezydentem, a nie jest przyjacielem Żydów. Jest przyjacielem Adolfa Hitlera.
– Herman! – szepnęła matka. – Przestraszysz małego.
– Mały i tak już wszystko wie – zgasił ją ojciec i dalej mówił do pana Taylora: – Słuchał pan kiedy Winchella? Przytoczę panu słowa Waltera Winchella: „Czy ich dyplomatyczne porozumienie obejmowało jakieś inne kwestie, czy omawiali inne tematy i doszli do zgody? Czy osiągnęli porozumienie w sprawie amerykańskich irydów, a jeśli tak, to jakie?”. Tyle odwagi ma nasz Winchell. Takimi słowami ośmiela się przemawiać na cały kraj.
Ktoś stanął nagle tak blisko przy naszym stole, że wręcz zaglądał nam w talerze. Był to potężny, wąsaty starszy mężczyzna, z zatkniętą za pasek papierową serwetką, purpurowy na twarzy od tego, co miał nam do powiedzenia. Jeszcze przed chwilą siedział i jadł przy sąsiednim stoliku. Teraz jego towarzysze nachylili się w naszą stronę, ciekawi tego, co nastąpi.
– Co jest, kolego? – zagadnął go mój ojciec. – Odsuń no się pan, Jeśli łaska.
– Winchell to Żyd! – bluznął tamten. – Na płatnych usługach brytyjskiego rządu!
Ojciec poderwał gwałtownie obie ręce, jakby chciał wbić nóż i widelec w opasły brzuch obcego. Gestem tym dostatecznie wyraził swoje oburzenie – a jednak wąsacz ani drgnął. Jego wąsy nie przypominały przystrzyżonego w kwadrat czarnego zarostu pod nosem Hitlera, lecz raczej fantazyjny, podkręcony na końcach biały wąs prezydenta Tafta z jasnoczerwonego znaczka za pięćdziesiąt centów z trzydziestego ósmego roku.
– Drugiego takiego pyskatego Żydziska z nadmiarem władzy… – zaczął grubas.
– Dość tego! – krzyknął pan Taylor i zerwawszy się z miejsca, stanął, chociaż taki był malutki, między zwalistą postacią obcego a moim wściekłym ojcem, przyciśniętym do stolika przez napierający na niego komiczny duet.
Pyskate Żydzisko. Po raz drugi w ciągu niespełna czterdziestu ośmiu godzin.
Dwaj odziani w fartuchy mężczyźni zza bufetu wyskoczyli na salę i ujęli pod pachy naszego napastnika.
– To nie saloon na pańskim zadupiu – skarcił go jeden. – i niech pan o tym nie zapomina.
Doprowadzili go do stolika, wcisnęli w krzesło, a potem ten, który go zbeształ, podszedł do nas i powiedział:
– Proszę częstować się kawą bez ograniczeń. Przyniosę chłopcom jeszcze po jednej porcji lodów. Niech państwo spokojnie kończą kolację. Ja tu jestem właścicielem, nazywam się Wilbur i oferuję państwu wszystkie desery na koszt firmy. Zaraz podam świeżej wody z lodem.
– Dziękuję – odparł na to mój ojciec dziwnie sztucznym głosem, jak z automatu. – Dziękuję – powtórzył. – Dziękuję.
– Herman, proszę cię – szepnęła matka. – Wyjdźmy stąd.
– Mowy nie ma. Absolutnie. Kończymy jedzenie. – Odchrząknął i po chwili dodał: – Dziś zwiedzamy Waszyngton nocą. Nie wracamy do domu, póki nie zwiedzimy Waszyngtonu nocą.
Innymi słowy, wieczór miał dobiec końca zgodnie z planem, a my mieliśmy nie dać się zastraszyć. Dla Sandy’ego i dla mnie oznaczało to dodatkowe wielkie porcje lodów, podane do stolika przez jednego z bufetowych.
Minęło parę minut, zanim atmosfera w jadłodajni znów ożyła, choć bez wcześniejszej werwy – powróciło szuranie krzeseł, szczęk sztućców, pobrzękiwanie talerzy.
– Napijesz się jeszcze kawy? – spytał ojciec matkę. – Słyszałaś, co powiedział właścicieclass="underline" możemy pić do woli.
– Nie – wymamrotała. – Już nie.
– A pan, panie Taylor, kawki?
– Nie, dziękuję.
– Ciekaw jestem… – rzekł ojciec do pana Taylora, sztywno jeszcze, kulawo, ale z wyraźną intencją stłumienia kłębiących się w nim przykrych emocji. – Ciekaw jestem, co pan robił wcześniej? A może zawsze był pan przewodnikiem po Waszyngtonie?
Nagle znów zabrzmiał głos człowieka, który poinformował nas przed chwilą, że Walter Winchell, tak jak wcześniej Benedict Arnold, sprzedał się Brytyjczykom.
– Nie martwcie się – mówił grubas do swoich kompanów – Żydzi prędko dostaną za swoje.
W panującej na sali ciszy słowa jego dotarły do wszystkich, zwłaszcza że bynajmniej nie starał się ściszyć głosu. Połowa biesiadników nie podniosła nawet wzroku znad talerzy, udając, że nic nie słyszeli, ale kilka osób odwróciło się, by popatrzeć na haniebne indywidua.
Tarzanie w pierzu i smole oglądałem tylko raz, w westernie, ale przemknęło mi przez myśclass="underline" „Wytarzają nas w pierzu i smole”, i wyobraziłem sobie całe nasze upokorzenie oblepiające skórę jak gruby, obmierzły pancerz, którego nie sposób się pozbyć.
Ojciec zamilkł na chwilę, wahając się po raz kolejny, czy walczyć o panowanie nad sytuacją, czy ulec.
– Pytałem właśnie pana Taylora – zwrócił się niespodziewanie do matki, ujmując jej dłoń w obie ręce – o to, czym się zajmował, zanim został przewodnikiem.
Mówiąc to, wyglądał jak zaklinacz, jak ktoś, kto posiadł sztukę pętania cudzej woli i swobody działania.
– Tak – odparła matka. – Słyszałam. – A potem, chociaż łzy udręki znów stanęły jej w oczach, wyprostowała się na krześle i zwróciła do pana Taylora: – No właśnie, proszę nam powiedzieć.
– Jedzcie lody, chłopcy – rzekł ojciec, poklepując nas po plecach, aż do chwili gdy spojrzeliśmy mu w oczy. – Smaczne?
– Tak – odpowiedzieliśmy.
– No to jedzcie spokojnie, nie spieszcie się. – Uśmiechem zmusił nas do uśmiechu, po czym podjął rozmowę z panem Taylorem. – No więc, wracając do tej pana poprzedniej pracy, co pan takiego porabiał?