– Wykładałem w college’u, panie Roth.
– Doprawdy? – zdumiał się ojciec. – Słyszeliście, chłopcy? Jecie kolację z wykładowcą college’u.
– Wykładałem historię – uściślił pan Taylor.
– Powinienem był się domyślić – rzekł ojciec.
– W małym college’u w północno-zachodniej Indianie – dokończył pan Taylor. – W trzydziestym drugim, gdy zamknęli połowę wydziałów, musiałem odejść.
– I co pan robił potem? – spytał ojciec.
– Łatwo sobie wyobrazić. W obliczu bezrobocia i strajków chwytałem się wszystkiego. Zbierałem miętę na bagnach Indiany. Paczkowałem mięso w rzeźni w Hammond. Paczkowałem mydło dla firmy Cudahy we wschodnim Chicago. Przez rok pracowałem w fabryce wyrobów pończoszniczych w Indianapolis. Zatrudniłem się nawet na krótko w Logansport, w tamtejszym szpitalu dla umysłowo chorych, jako salowy. I w końcu fala ciężkich czasów przyniosła mnie aż tutaj.
– Jak się nazywał ten college, w którym pan wykładał? – Wabash.
– Wabash? – powtórzył mój ojciec, jakby samo brzmienie nazwy podziałało na niego kojąco. – No pewnie, wszyscy o nim słyszeli.
– Z czterystu dwudziestoma sześcioma studentami? Nie jestem I taki pewien. Wszyscy słyszeli raczej powiedzonko jednego z naszych wybitnych absolwentów, chociaż niekoniecznie kojarzą go z Wabash. Zasłynął raczej jako wiceprezydent Stanów Zjednoczonych w latach tysiąc dziewięćset dwanaście – tysiąc dziewięćset dwadzieścia. Mówię o naszym wiceprezydencie przez dwie kadencje, Thomasie Rileyu Marshallu.
– Jasne! – ożywił się mój ojciec. – Wiceprezydent Marshall, demokratyczny gubernator Indiany. Za prezydentury innego wielkiego demokraty, Woodrowa Wilsona. To był człowiek z klasą, prezydent Wilson – dodał, skłonny do popisów elokwencji po dwóch dniach szkolenia u pana Taylora. – Człowiek, który miał odwagę mianować Louisa D. Brandeisa członkiem Sądu Najwyższego. Po raz pierwszy w historii Żyd został członkiem Sądu Najwyższego. Wiedzieliście o tym, chłopcy?
Wiedzieliśmy, nieraz nam to wcześniej powtarzał. Ale nigdy dotąd tak tubalnym głosem w zatłoczonej jadłodajni w Waszyngtonie, D. C.
Pan Taylor podchwycił wątek:
– A pewne powiedzonko naszego wiceprezydenta zasłynęło na cały kraj. Pewnego dnia, przewodnicząc debacie Senatu Stanów Zjednoczonych, zwrócił się do senatorów tymi oto słowami: „Rzeczą, której temu krajowi najbardziej potrzeba, jest porządne cygaro za pięć centów”.
Ojciec roześmiał się – istotnie, to dosadne powiedzonko podbiło serca całej jego generacji. Nawet Sandy’emu i mnie nie było obce, bo ojciec często je cytował. Roześmiał się więc szczerze, a potem, aby zadziwić już nie tylko rodzinę, ale i całą klientelę jadłodajni, wobec której już pochwalił głośno Woodrowa Wilsona za mianowanie Żyda do Sądu Najwyższego, obwieścił wszem i wobec:
– Rzeczą, której temu krajowi najbardziej potrzeba, jest nowy prezydent.
Obyło się bez awantury. Zero reakcji. Wyglądało na to, że ojciec, nie poddając się, wygrał pojedynek.
Jest i rzeka Wabash, jeśli się nie mylę? – zagadnął pana Taylora. Najdłuższy dopływ Ohio. Mierzy czterysta siedemdziesiąt pięć mil i płynie przez cały stan ze wschodu na zachód.
– Była też piosenka… – dorzucił ojciec, niemal marzycielskim tonem.
– Ma pan rację – potwierdził pan Taylor. – Bardzo słynna piosenka. Może nawet równie słynna jak Yankee Doodle. Napisał ją Paul Dresser w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym, a nosi tytuł Na brzegach Wabash, daleko stąd.
– No jasne! – ucieszył się ojciec.
– Ulubiona piosenka naszych żołnierzy z wojny hiszpańsko-amerykańskiej w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym. W roku dziewięćset trzynastym ogłoszono ją hymnem stanowym Indiany. Dokładnie mówiąc, czwartego marca.
– Jasne, jasne, przecież ją znam.
– Jak każdy chyba Amerykanin – powiedział pan Taylor.
I nagle, w dziarskim tempie i tak głośno, żeby wszyscy usłyszeli, ojciec zaintonował: „Przez sykomory błyska światło świec… ”.
– Dobrze – pochwalił nasz przewodnik. – Bardzo dobrze. – Po czym, zauroczony brawurowym barytonem ojca, ten poważny, mikry człowiek-encyklopedia nareszcie się uśmiechnął.
– Mój mąż – odezwała się matka, już bez śladu łez – ma piękny głos.
– To prawda – przyznał pan Taylor.
I choć obyło się bez aplauzu – jeśli nie liczyć oklasków Wilbura zza bufetu – wstaliśmy wszyscy jak jeden mąż, aby opuścić lokal, zanim pryśnie czar naszego małego triumfu i mężczyzna z prezydenckim wąsiskiem dostanie szału.
3
Dwudziestego drugiego czerwca czterdziestego pierwszego roku niemiecko-radziecki pakt o nieagresji – podpisany dwa lata wcześniej, zaledwie parę dni przed poprzedzonym inwazją podziałem Polski między obu dyktatorów – złamany został bez uprzedzenia przez Hitlera, który, opanowawszy już Europę kontynentalną, ośmielił się ruszyć na podbój gigantycznych terytoriów rozciągających się od Polski poprzez całą Azję aż po Pacyfik, kierując zmasowany atak na wschód przeciwko oddziałom Stalina. Tego samego dnia wieczorem prezydent Lindbergh wygłosił z Białego Domu orędzie do narodu, w którym podziwiał kolosalną ekspansję wojenną Hitlera i, zdumiewając nawet mojego ojca, jawnie wychwalał niemieckiego Führera. „Aktem tym – obwieścił prezydent – Adolf Hitler utwierdził swą pozycję największego obrońcy świata przed zalewem komunizmu i zła związanego z tym systemem. Nie mówię tego, by umniejszyć wysiłki imperialnej Japonii. Japończycy, dążąc do modernizacji skorumpowanych feudalnych Chin Chiang Kai-sheka, są równie oddani sprawie wykorzenienia fanatycznej chińskiej mniejszości komunistycznej, której celem jest objęcie kontroli nad tym wielkim krajem i, wzorem bolszewików w Rosji, przekształcenie Chin w komunistyczny obóz-więzienie. Jednak to Hitlerowi cały świat winien jest dziś wdzięczność za atak na Związek Radziecki. Jeśli armia niemiecka odniesie sukces w walce z sowieckimi bolszewikami – a mamy wszelkie przesłanki wierzyć, że tak właśnie będzie – Ameryka nigdy nie stanie wobec zagrożenia ze strony zachłannego komunistycznego państwa, próbującego narzucić swój zgubny ustrój reszcie świata. Mogę tylko wyrazić nadzieję, że internacjonaliści zasiadający nadal w Kongresie Stanów Zjednoczonych zrozumieją nareszcie, iż gdybyśmy dali się wciągnąć w tę wojnę po stronie Wielkiej Brytanii i Francji, nasz wspaniały demokratyczny kraj znalazłby się teraz w sojuszu ze zbrodniczym reżimem Sowietów. Dzisiaj armia niemiecka ruszyła na wojnę, którą w innych okolicznościach przyszłoby toczyć żołnierzom amerykańskim”.
Mimo to, jak przypomniał prezydent rodakom, nasze wojska są gotowe i długo jeszcze pozostaną w gotowości, za sprawą pokojowego poboru, ustanowionego przez Kongres na jego wniosek, a obejmującego dwuletnie obowiązkowe szkolenie wojskowe dla osiemnastolatków i ośmioletnią służbę w rezerwie, co pozwoli zrealizować dwoisty cel prezydenta: „powstrzymanie Ameryki przed udziałem w obcych wojnach i utrzymanie obcych wojen z dala od Ameryki”. Hasło „niepodległa przyszłość Ameryki” padło co najmniej piętnaście razy w Lindberghowskim przemówieniu o stanie państwa, i jeszcze raz na zakończenie orędzia wygłoszonego wieczorem dwudziestego drugiego czerwca. Kiedy spytałem ojca, co te słowa znaczą – zaniepokojony nagłówkami w gazetach i przytłoczony własnymi domysłami, coraz częściej dopytywałem się o znaczenie pewnych sformułowań – zmarszczył brwi i odpowiedział:
– To znaczy, że odwracamy się od przyjaciół. Że z przyjaciół robimy sobie wrogów. A wiesz, synu, co to oznacza? To oznacza zniszczenie wszystkiego, co symbolizuje Ameryka.