Pod auspicjami organizacji Zwykli Ludzie – scharakteryzowanej przez nowo stworzoną przez Lindbergha Organizację Asymilacji Amerykańskiej jako „ochotniczy program pracy zapoznający młodzież miejską z tradycjami życia w rolniczym centrum kraju” – mój brat wyjechał ostatniego dnia czerwca czterdziestego pierwszego roku na letnie „terminowanie” u hodowcy tytoniu w Kentucky. Ponieważ nigdy wcześniej nie oddalał się sam od domu, ponieważ rodzina nasza nigdy wcześniej nie żyła w takiej niepewności, ponieważ ojciec sprzeciwiał się ostro temu, co samo istnienie OAA sugerowało w kwestii naszego statusu obywatelskiego, a także ponieważ stale martwiliśmy się o Alvina, służącego już w armii kanadyjskiej, wyjazd Sandy’ego kosztował nas sporo emocji. Źródłem, z którego Sandy czerpał siłę do odpierania argumentów rodziców przeciwko jego przynależności do Zwykłych Ludzi – i z którego przede wszystkim zaczerpnął sam pomysł przystąpienia do ruchu – było poparcie żywiołowej młodszej siostry mojej matki, Evelyn, podówczas asystentki rabbiego Lionela Bengelsdorfa, mianowanej przez nową administrację dyrektorką naczelną OAA na stan New Jersey. Oficjalnym celem OAA była realizacja programów „zachęcających religijne i narodowe mniejszości amerykańskie do pełniejszej integracji z ogółem społeczeństwa” – jednak wiosną czterdziestego pierwszego roku jedyną mniejszością, która zdawała się poważnie interesować OAA, była mniejszość żydowska. Zwykli Ludzie zamierzali usunąć setki żydowskich chłopców w wieku od lat dwunastu do osiemnastu z miast, gdzie mieszkali i chodzili do szkoły, aby na osiem tygodni przenieść ich do pracy przy rodzinach farmerskich w odległości kilkuset mil od domu. Plakaty wychwalające nowy program wakacyjny rozwieszono na szkolnych tablicach ogłoszeniowych w Chancellor i sąsiednim gimnazjum Weequahic, gdzie uczniowie, tak samo jak u nas, rekrutowali się niemal w stu procentach spośród Żydów. Pewnego kwietniowego dnia zjawił się w naszej szkole przedstawiciel OAA na stan New Jersey, który wygłosił pogadankę o misji programu, adresowaną do chłopców od dwunastu lat wzwyż – a wieczorem Sandy zasiadł do kolacji z formularzem zgłoszenia, wymagającym podpisu rodziców.
– Czy ty rozumiesz, co ten program naprawdę ma na celu? – spytał go ojciec. – Rozumiesz, dlaczego Lindbergh chce oderwać takich chłopców jak ty od rodzin i wysłać do roboty na wieś? Masz pojęcie, co się za tym kryje?
– To nie ma nic wspólnego z antysemityzmem, jeśli o to ci chodzi. Tobie wciąż tylko jedno w głowie. A to jest po prostu wielka szansa.
– Szansa na co?
– Żeby pomieszkać na farmie. Wyjechać do Kentucky. Narysować wszystko, co tam zobaczę. Traktory. Stodoły. Zwierzęta. Najróżniejsze zwierzęta. Przecież nie wysyłają cię tam, żebyś rysował zwierzęta – perswadował mu ojciec. – Wysyłają cię, żebyś nosił zwierzętom pomyli-. Wysyłają cię do przerzucania gnoju. Pod wieczór będziesz taki zmachany, że na nogach nie ustoisz, nie mówiąc już o rysowaniu zwierząt.
– Pomyśl o swoich rękach – ostrzegała matka. – Farmy są otoczone drutem kolczastym. Maszyny rolnicze mają potężne ostrza. I ‘okaleczysz sobie ręce, i co będzie? Nigdy więcej niczego nie narysujesz. Myślałam, że pójdziesz w czasie wakacji na kurs rysunku do gimnazjum plastycznego. Miałeś się uczyć u pana Leonarda.
– Z tym jeszcze zdążę. A mam szansę zobaczyć Amerykę.
Nazajutrz przyszła do nas na kolację ciotka Evelyn, zaproszona przez matkę w tych godzinach, które Sandy miał spędzić u kolegi przy odrabianiu lekcji – chodziło o to, żeby nie był świadkiem awantury o Zwykłych Ludzi, która musiała wybuchnąć między ciotką a moim ojcem, i istotnie wybuchła, ledwo ciotka Evelyn przekroczyła próg naszego domu i oznajmiła, że zajmie się osobiście zgłoszeniem Sandy’ego, gdy tylko wpłynie ono do biura.
– Nie okazuj nam szczególnych względów – powiedział bez uśmiechu mój ojciec.
– Czy to znaczy, że go nie puścisz?
– A dlaczego miałbym go puścić?
– A dlaczego nie? – odparowała ciotka Evelyn. – Chyba że i ty należysz do Żydów, którzy boją się własnego cienia.
Przy obiedzie temperatura ich sporu wzrosła: ojciec twierdził, że Zwykli Ludzie to pierwszy krok Lindbergha w kierunku oddzielenia żydowskich dzieci od rodziców i zniszczenia solidarności rodziny żydowskiej, ciotka Evelyn natomiast argumentowała bez ogródek, że tacy Żydzi jak jej szwagier powinni się najbardziej bać tego, że dzieci odziedziczą po nich ciasne horyzonty i lęki.
Alvin był rodzinnym odszczepieńcem ze strony ojca, a Evelyn ze strony matki. Parę lat wcześniej, jako rezerwowa nauczycielka szkół podstawowych w Newark, uczestniczyła aktywnie w zakładaniu lewicowego, w znacznej mierze żydowskiego, Związku Nauczycieli Newark, którego kilkusetosobowa rzesza członków współzawodniczyła ze starszym, apolitycznym stowarzyszeniem nauczycieli w negocjacjach warunków pracy z władzami miasta. W roku czterdziestym pierwszym Evelyn liczyła sobie zaledwie trzydzieści jeden lat i jeszcze dwa lata wcześniej, do śmierci babci na zawał po dziesięcioletniej ciężkiej chorobie wieńcowej, opiekowała się niesprawną matką, zajmującą małe mieszkanko na górze ich wspólnego domku na Dewey Street, niedaleko szkoły przy Hawthorne Avenue, gdzie Evelyn najczęściej miewała zastępstwa. W dniach, kiedy sąsiadka nie mogła zająć się babcią, moja matka jeździła autobusem na Dewey Street i opiekowała się chorą do powrotu Evelyn z pracy, a gdy w sobotę wieczorem Evelyn wybierała się z gronem znajomych intelektualistów do teatru w Nowym Jorku, albo ojciec przywoził babcię do nas, albo mama jechała do niej na Dewey Street. Często się zdarzało, że ciotka Evelyn nie wracała na noc z Nowego Jorku – nawet jeśli obiecywała wrócić przed północą – i wówczas moja matka musiała spędzić noc z dala od męża i dzieci. Zdarzało się też, że Evelyn nie wracała do domu po szkole, a to z powodu długotrwałego burzliwego romansu z rezerwowym nauczycielem z North Newark, który, podobnie jak ona, był gorliwym aktywistą związkowym, ale w odróżnieniu od niej był żonatym Włochem z trójką dzieci.
Moja matka zawsze twierdziła, że gdyby nie to, że Evelyn była przez lata uziemiona w domu koniecznością sprawowania opieki nad chorą matką, na pewno po uzyskaniu dyplomu pedagogicznego wyszłaby za mąż i nie wdawałaby się w „niezdrowe” związki z żonatymi kolegami po fachu. Wydatny nos nie odbierał jej w oczach ogółu „uderzającej” urody: prawdą jest, co zauważyła kiedyś moja matka, że gdy drobniutka Evelyn wkraczała do pokoju – energiczna brunetka o idealnej, choć zminiaturyzowanej kobiecej sylwetce, wielkich czarnych oczach, lekko skośnych, jak u kota, i ustach umalowanych krzykliwie karminową szminką – odwracali się w jej stronę wszyscy, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Lakierowane jak lśniący pancerz włosy spinała w kok, wyskubywała brwi w dramatycznie wzniesione łuki, a gdy szła na zastępstwo do szkoły, wkładała barwne spódnice z szerokim białym paskiem, szpilki pod kolor i półprzezroczyste pastelowe bluzki. Mój ojciec był zdania, że taki strój nie przystoi nauczycielce, podobnie zresztą sądziła dyrektorka szkoły Hawthorne, ale moja matka, która, słusznie czy nie, winiła siebie za to, że Evelyn „marnuje młodość” przy chorej babci, nigdy nie potrafiła zdobyć się na surową ocenę ekstrawaganckiej siostry, nawet gdy Evelyn porzuciła nauczycielstwo oraz działalność związkową i bez skrupułów zmieniła sympatie polityczne, angażując się do pracy u rabbiego Bengelsdorfa w Lindberghowskiej OAA.
Miało minąć kilka miesięcy, zanim moi rodzice uświadomili sobie, że ciotka Evelyn jest kochanką rabina i że była nią od ich pierwszego spotkania na bankiecie wydanym po wystąpieniu Bengelsdorfa w Związku Nauczycieli Newark na temat „Amerykańskie ideały w ujęciu szkolnym” – a i wówczas uświadomili to sobie tylko dlatego, że Bengelsdorf, opuszczając OAA New Jersey, aby objąć stanowisko dyrektora federalnego tej organizacji z siedzibą w Waszyngtonie, oznajmił na łamach lokalnej prasy Newark, iż mając lat sześćdziesiąt trzy, zaręczył się ze swoją przebojową trzydziestoletnią asystentką.