– Witaj w domu, nieznajomy! – powitała go matka i radosnym gestem młodej dziewczyny zarzuciła mu ręce na szyję, szepcząc w ucho: – Widział ktoś takiego przystojnego chłopaka? – na co Sandy żachnął się:
– Mamo! Wyhamuj! – wywołując tym gromki śmiech reszty rodziny.
Uściskaliśmy go wszyscy po kolei, a on, stojąc obok pociągu, do którego wsiadł siedemset pięćdziesiąt mil od Newark, naprężył bicepsy, żebym mógł się przekonać, jakie są twarde. W samochodzie, gdy zaczął odpowiadać na nasze pytania, usłyszeliśmy, że głos mu pogrubiał i pobrzmiewa w nim zaciągający, nosowy akcent.
Ciotka Evelyn triumfowała. Sandy opowiadał o ostatniej swojej pracy na plantacji: razem z Orinem, jednym z synów Mawhinneya, zbierali porzucone po żniwach tytoniowe liście. Są to, jak wyjaśnił nam Sandy, liście rosnące najniżej, tak zwane „spady”, z których otrzymuje się ekstra klasy tytoń, najwyżej ceniony na rynku. Ale ludzie ścinający tytoń na obszarze dwudziestu pięciu akrów nie mogą, tłumaczył Sandy, zajmować się liśćmi leżącymi na ziemi, bo nigdy nie zebraliby trzech tysięcy wiązek tytoniu dziennie, żeby zapełnić suszarnię w dwa tygodnie.
– Hola, hola! – przerwała mu ciotka Evelyn. – Co to jest wiązka, kochany?
Sandy odpowiedział jej na to chętnie i wyczerpująco.
A co to jest suszarnia? – pytała dalej. A ścinka górnych pędów? A obrywanie wilków? A odrobaczanie? Im więcej pytań zadawała ciotka Evelyn, tym bardziej autorytatywnie wypowiadał się Sandy. Gdy zajechaliśmy na Summit Avenue i ojciec skręcił pod dom, mój brat wciąż perorował o hodowli tytoniu, jakby spodziewał się, że wszyscy razem pognamy natychmiast na podwórko, szykować zachwaszczone miejsce przy śmietniku pod pierwszą w Newark hodowlę przedniego tytoniu white burley.
– Słodzony burley nadaje smak lucky strike’om – poinformował nas Sandy.
Ja tymczasem nie mogłem się doczekać, kiedy znów pomacam jego bicepsy, które wydały mi się równie niezwykłe jak regionalny akcent (kto wie, czy autentyczny), z którym przemawiał – mówił, na przykład, „nie mogie”, „pamniętam”, „łognisko”, „nazad”, „poszlimy”, „zrobilimy”. Jakkolwiek nazwać tę odmianę angielszczyzny, całkiem inaczej mówiło się u nas w New Jersey.
Ciotka Evelyn triumfowała, a ojciec coraz bardziej sztywniał, nie mówił nic, a wieczorem przy kolacji z ponurą miną słuchał opowieści Sandy’ego o tym, jakim super facetem jest pan Mawhinney. Po pierwsze, pan Mawhinney ukończył wydział rolnictwa na Uniwersytecie Kentucky, natomiast mój ojciec, jak większość dzieci z przedwojennych slumsów Newark, zakończył edukację na ósmej klasie szkoły powszechnej. Pan Mawhinney był właścicielem nie jednej, lecz trzech farm (z czego dwie mniejsze oddał w dzierżawę) na ziemiach stanowiących własność jego rodziny chyba od czasów Daniela Boone’a, gdy tymczasem mój ojciec mógł poszczycić się najwyżej posiadaniem sześcioletniego samochodu. Pan Mawhinney umiał siodłać konia, prowadzić traktor, obsługiwać młockarnię, jeździć rozrzucarką do nawozów, orać z równą wprawą parą mułów, jak parą wołów; umiał stosować przemienny system upraw i zarządzać najemnymi robotnikami, biało – i czarnoskórymi; umiał naprawić każde narzędzie, naostrzyć pług i kosiarkę, postawić parkan, założyć drut kolczasty; umiał hodować kury, strzyc owce, spiłowywać rogi bydłu, szlachtować świnie, wędzić bekon, przyrządzać szynki – a melony z jego hodowli były najsłodsze i najsoczystsze ze wszystkich, jakich Sandy kiedykolwiek kosztował. Uprawiając tytoń, kukurydzę i ziemniaki, pan Mawhinney żył wyłącznie z ziemi, a na jego niedzielny obiad (na który ów farmer wzrostu sześciu stóp i trzech cali oraz wagi dwustu trzydziestu funtów zjadał więcej pieczonych kurczaków w śmietanowym sosie niż cała reszta stołowników razem wzięta) składały się wyłącznie płody z własnej hodowli, podczas gdy mój ojciec umiał tylko sprzedawać polisy ubezpieczeniowe. Rozumiało się samo przez się, że pan Mawhinney jest chrześcijaninem, wiernym członkiem przeważającej większości amerykańskiego społeczeństwa, która walczyła w Rewolucji, dała początek narodowi, okiełznała dziką przyrodę, pokonała Indian, wzięła do niewoli Murzynów, zniosła niewolnictwo Murzynów i dokonała segregacji rasowej – jednym z milionów tych porządnych, czystych, pracowitych chrześcijan, którzy zasiedlili pogranicze, pozakładali farmy, pobudowali miasta, objęli rządy w poszczególnych stanach, zasiedli w Kongresie, zajęli Biały Dom, zgromadzili fortuny, zawłaszczyli ziemię uprawną, huty, kluby piłkarskie, linie kolejowe i banki, nawet język, którego czystości strzegli – jednym z tych niezatapialnych nordyckich i anglosaskich protestantów, którzy zawsze rządzili i zawsze będą rządzili Ameryką – generałów, dygnitarzy, magnatów, krezusów, ludzi, którzy ustanawiają prawa, dyktują reguły gry i cytują ustawę o zamieszkach, kiedy tylko im to wygodne – a tymczasem mój ojciec, oczywiście, był tylko Żydem.
Sandy dowiedział się o Alvinie wkrótce po wyjściu ciotki Evelyn Ojciec został przy stole w kuchni nad książkami rachunkowymi, szykując się do wieczornego obchodu klientów, a matka z Sandym zeszli do piwnicy posortować ubrania, które mój brat przywiózł z Kentucky – wybrać te, które przed praniem wymagały reperacji, a resztę wyrzucić. Matka zawsze brała się natychmiast do tego, co było do zrobienia, więc i teraz chciała przed spaniem uporać się z brudnymi ciuchami Sandy’ego. Towarzyszyłem im, zapatrzony w brata jak w obraz. Sandy już dawniej wiedział dużo więcej ode mnie, a teraz, po powrocie z Kentucky, był jeszcze mądrzejszy.
Muszę powiedzieć ci o Alvinie – zwróciła się do niego matka.
Nie chciałam pisać, żeby… żebyś nie doznał szoku, mój kochany.
Po tym wstępie, uważając bardzo, żeby się nie rozpłakać, oznajmiła cicho: – Alvin został ranny. Leży w szpitalu w Anglii. Leczy się z ran.
– Kto go zranił? – spytał zaskoczony Sandy, jakby wieść dotyczyła lokalnej awantury, a nie okupowanej przez nazistów Europy, gdzie kalectwo, rany i śmierć były na porządku dziennym.
– Szczegółów nie znamy – odparła matka. – Ale to nie była powierzchowna rana. Muszę powiedzieć ci coś bardzo smutnego, Sanfordzie. – Mimo że za wszelką cenę usiłowała dodać nam otuchy, jej głos załamał się nagle, gdy wyznała: – Alvin stracił nogę.
– Nogę? – Niewiele jest słów równie jednoznacznych jak „noga”, a jednak mój brat przez dobrą chwilę nie pojmował tego, co usłyszał.
– Tak. Dostaliśmy list od jednego z jego pielęgniarzy. Stracił lewą nogę do kolana. A po chwili, jakby to miało załagodzić sytuację, dodała: – Jeśli chcesz, przeczytaj sobie sam ten list, leży na górze.
– Ale… jak on będzie chodził?
– Dadzą mu sztuczną nogę.
– Dalej nie rozumiem, kto go zranił. Jak to się stało?
– Alvin był na wojnie z Niemcami – odparła matka – więc to musiał być jakiś Niemiec.
Sandy, wciąż z trudem przyswajając hiobową wieść, spytał:
– Którą nogę?
– Lewą – odpowiedziała matka, najdelikatniej jak umiała.
– Całą? Do samej góry?
– Nie, nie, nie – zaprzeczyła pospiesznie. – Mówiłam ci już, kochanie: do kolana.
Nagle Sandy rozpłakał się, a ponieważ przez lato tak się rozrósł w barach i klatce piersiowej, ponieważ ramiona miał potężne jak mężczyzna, a nie wątłe jak dziecko – jego łzy spływające po ogorzałej twarzy tak mnie zaskoczyły, że sam też uderzyłem w płacz.
– Kochanie, tak, to straszne – przyznała matka. – Ale Alvin nie zginął. Żyje i ma już przynajmniej spokój z wojną.
– Co takiego? – wykrzyknął z rozpaczą Sandy. – Czy ty rozumiesz, co do mnie mówisz?
– O co ci chodzi?