Propozycja awansu miała tylko jeden minus: Union, podobnie jak Hillside, było robotniczym miastem gojów, mój ojciec byłby najprawdopodobniej jedynym Żydem w biurze liczącym około trzydziestu pięciu pracowników, matka – jedyną Żydówką w sąsiedztwie, a Sandy i ja – jedynymi żydowskimi dzieciakami w miejscowej szkole.
W sobotę po otrzymaniu przez ojca propozycji awansu – awansu, który przede wszystkim zaspokoiłby dążenie naszej dotkniętej kryzysem gospodarczym rodziny do osiągnięcia minimum zabezpieczenia finansowego – wybraliśmy się wszyscy czworo po lunchu na oględziny Union. Lecz gdy znalazłszy się na miejscu, krążyliśmy samochodem po ulicach, popatrując na piętrowe domy – nie całkiem identyczne, ale jednak, każdy z przeszkloną werandą, wystrzyżonym trawnikiem, kępą krzewów ozdobnych i żwirowanym podjazdem do przeznaczonego na jedno auto garażu; domów skromnych, lecz i tak przestronniejszych niż nasze trzypokojowe mieszkanie, uderzająco podobnych do białych domków z filmów o rdzennej małomiasteczkowej Ameryce – nasza niewinna euforia związana z myślą o rodzinnym awansie do klasy właścicieli domów ustępowała z wolna, jak zresztą należało się spodziewać, niepewności co do rozmiarów chrześcijańskiego miłosierdzia. Moja energiczna zazwyczaj matka na ponawiane ojcowskie pytanie: „I jak ci się podoba, Bess?”, odpowiadała z entuzjazmem, w którym nawet dziecko wyczułoby fałsz. A ja, chociaż byłem mały, rozumiałem tego przyczynę – mama myślała sobie: „Nasz dom stanie się dla wszystkich «tym, w którym mieszkają Żydzi». To będzie powtórka z Elizabeth”.
Elizabeth w stanie New Jersey, gdzie moja matka wychowała się w mieszkaniu nad sklepem swojego ojca, był to port przemysłowy, cztery razy mniejszy niż Newark, zdominowany przez irlandzką klasę robotniczą i jej polityków, oraz aktywne życie parafialne, skupione wokół licznych miejscowych kościołów, i chociaż nigdy nie słyszałem, aby matka skarżyła się na złe traktowanie w Elizabeth za swych dziewczęcych lat, to dopiero po ślubie i przeprowadzce do żydowskiej dzielnicy Newark zyskała pewność siebie, dzięki której została najpierw „dyplomowaną matką” Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli, potem wiceprzewodniczącą tej organizacji, odpowiedzialną za założenie Klubu Matek Przedszkolaków, a w końcu prezeską SRiN, która po konferencji w Trenton, poświęconej paraliżowi dziecięcemu, wystąpiła z inicjatywą dorocznych bali charytatywnych pod hasłem „Ziarnko do ziarnka”, organizowanych trzydziestego stycznia – w dniu urodzin prezydenta Roosevelta – przez większość szkół w Newark. Wiosną trzydziestego dziewiątego roku sprawowała swoją funkcję przywódczą drugi rok i słynęła z postępowych pomysłów – już wtedy popierała młodego nauczyciela przedmiotów humanistycznych, który walczył o wprowadzenie do szkoły przy Chancellor Avenue „metody audiowizualnej” – toteż nie mogła odpędzić przykrej myśli, że zostanie pozbawiona wszystkich swych dokonań jako żona i matka z Summit Avenue. Gdyby nam się poszczęściło i kupilibyśmy któryś z domów w Union, prezentujących nam się teraz w całej swej wiosennej krasie, status mojej matki osunąłby się z powrotem do poziomu z lat, gdy dorastała jako córka żydowskiego sklepikarza w irlandzko-katolickim mieście Elizabeth, a nawet jeszcze gorzej: Sandy i ja musielibyśmy przeżyć powtórkę z jej własnej upokarzającej młodości w roli miejscowych outsiderów.
Nie bacząc na humor matki, ojciec robił, co mógł, aby podtrzymać nas na duchu: chwalił czystość i zadbany wygląd zabudowań, przypominał Sandy’emu i mnie, że mieszkając w jednym z tych domów, nie musielibyśmy dzielić wspólnego pokoju i jednej szafy, objaśniał nam zalety spłacania hipoteki zamiast czynszu i snuł wykład z podstaw ekonomii, który przerwał gwałtownie, gdy czerwone światło kazało mu zatrzymać samochód przy ogródku piwnym na jednym z rogów skrzyżowania. W cieniu gęstych drzew stały zielone stoliki, wśród których w owo weekendowe popołudnie uwijali się kelnerzy w białych fartuchach, roznoszący tace pełne butelek, dzbanków i talerzy, a siedzący przy stolikach mężczyźni w różnym wieku palili papierosy, fajki i cygara, pociągając ostro z wysokich szklanek i glinianych kufli. Była też muzyka: na akordeonie przygrywał krępy osobnik w krótkich spodniach, podkolanówkach i kapeluszu ozdobionym długim piórem.
– Skurwysyny! – zaklął mój ojciec. – Faszystowskie bękarty! – Po czym światło się zmieniło i w milczeniu pojechaliśmy dalej, obejrzeć biurowiec, w którym ojciec miał szanse zarabiać więcej niż pięćdziesiąt dolarów tygodniowo.
Brat wyjaśnił mi, gdy wieczorem leżeliśmy już w łóżkach, dlaczego ojciec dał się ponieść nerwom i zaklął głośno przy dzieciach: taki lokal na wolnym powietrzu nazywa się ogródek piwny, a ogródek piwny ma coś wspólnego z niemiecko-amerykańskim Bundem, a niemiecko-amerykański Bund ma coś wspólnego z Hitlerem, a Hitler, o czym dotąd nie wiedziałem, ma bardzo wiele wspólnego z prześladowaniami Żydów.
Odurzający napój antysemityzmu. Wyobrażałem sobie, że to właśnie pili wesoło tego dnia klienci ogródka piwnego; tak jak wszyscy naziści na świecie, wychylali kufel za kuflem antysemityzmu, jakby zażywali uniwersalne remedium.
Mój ojciec musiał wziąć w pracy wolne przedpołudnie, żeby pojechać do centrali firmy w Nowym Jorku – wysokiego gmachu zwieńczonego dumnym neonem reklamowym: „Światło, które nigdy nie gaśnie” – i poinformować szefa kadr agencyjnych, że nie może przyjąć awansu, o który tak zabiegał.
– To moja wina – oświadczyła matka, gdy tylko zaczął przy obiedzie relacjonować nam, co zaszło na osiemnastym piętrze biurowca przy Madison Avenue numer jeden.
– Nie ma tu niczyjej winy – odparł ojciec. – Wyjaśniłem u siebie w biurze przed wyjściem, co zamierzam mu powiedzieć, pojechałem, powiedziałem, i tyle. Nie przenosimy się do Union, chłopcy. Zostajemy tutaj.
– A on, co zrobił? – spytała matka.
– Wysłuchał mnie.
– A potem?
– Wstał i podał mi rękę.
– I nic nie mówił?
– Powiedział: „Powodzenia, Roth”.
– Zły był na ciebie.
– Hatcher to dżentelmen starej daty. Potężny goj, dobre sześć stóp. Wygląda jak gwiazdor filmowy. Sześćdziesiątka mu stuknęła, ale tryska zdrowiem. Tacy ludzie kierują tym interesem, Bess – oni nie marnują czasu na złoszczenie się na kogoś takiego jak ja.
– I co teraz? – spytała matka, najwyraźniej sugerując, że rezultat spotkania z Hatcherem będzie dla ojca niekorzystny, a kto wie, czy nie zgubny. Zdawało mi się, że rozumiem jej obawy. Chcieć to móc – tę maksymę wpajali nam oboje rodzice. Ojciec, siedząc przy stole, pouczał raz po raz swych nieletnich synów: „Jak cię ktoś pyta: «Umiesz to zrobić? Dasz radę?», odpowiedz bez wahania: «Oczywiście». Zanim się zorientują, że nie umiesz, już zdążysz się nauczyć i robota będzie twoja. A kto wie, czy nie okaże się, że to była twoja życiowa szansa”. A jednak ojciec w Nowym Jorku postąpił wbrew tej zasadzie.
– Co na to Szef? – indagowała matka. Szefem nazywaliśmy wszyscy czworo dyrektora biura ojca w Newark, Sama Peterfreunda. W owym czasie niepisanych limitów przyjęć Żydów na studia i do szkół zawodowych, utajonej dyskryminacji, blokującej Żydom drogę do awansów w wielkich korporacjach, oraz surowych obostrzeń uniemożliwiających Żydom członkostwo w tysiącach organizacji społecznych i komunalnych, Peterfreund był jednym z pierwszych nielicznych Żydów, którym udało się dojść do stanowiska dyrektorskiego w Metropolitan Life. – To przecież on cię nominował – ciągnęła matka. – Jak on teraz musi się czuć?