Ale Sandy i ja byliśmy dziećmi, więc zasnęliśmy mimo wszystko i zapewne nie obudzilibyśmy się aż do rana, gdyby Lindbergh – w chwili gdy republikanie zablokowali się na dwudziestym głosowaniu – nie wkroczył nieoczekiwanie na salę, o godzinie trzeciej osiemnaście nad ranem. Szczupły, wysoki, przystojny bohater, dziarski i wysportowany, niespełna czterdziestoletni, pojawił się tam w stroju pilota, wylądowawszy własnym samolotem na lotnisku w Filadelfii parę minut wcześniej. Na jego widok znużeni delegaci zareagowali jak na zbawienie: poderwali się z miejsc, entuzjastycznie skandując „Lindy! Lindy! Lindy!” przez pełne trzydzieści wspaniałych minut, bez przerywania ze strony prowadzącego obrady. Ów spontaniczny pseudoreligijny spektakl zawdzięczał swój sukces machinacjom senatora Geralda P. Nye’a z Dakoty Północnej, prawicowego izolacjonisty, który błyskawicznie zgłosił kandydaturę Charlesa A. Lindbergha z Little Falls, Minnesota, popartą natychmiast przez dwóch skrajnie reakcyjnych członków Kongresu – kongresmena Thorkelsona z Montany i kongresmena Mundta z Dakoty Południowej, dzięki czemu dokładnie o godzinie czwartej rano, w piątek dwudziestego ósmego lipca, Partia Republikańska przyjęła przez aklamację kandydaturę bigota, który przez radio szkalował Żydów przed całą Ameryką jako „inne nacje”, wywierające bezprzykładny „wpływ… by przywieść nasz kraj do zguby” – zamiast zgodnie z prawdą przedstawiać nas jako mniejszość obywatelską, znikomą wobec chrześcijańskich współobywateli i, z racji uprzedzeń religijnych, mającą znacznie utrudniony dostęp do urzędów publicznych, a mimo to nie mniej lojalną wobec zasad amerykańskiej demokracji niż wielbiciel Adolfa Hitlera.
– Nie! – Obudziło nas to właśnie słowo, wykrzykiwane męskimi głosami ze wszystkich domów na naszej ulicy. To niemożliwe. Nie. Nie na prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Parę sekund później znaleźliśmy się z bratem przy radiu, wraz z resztą rodziny, i nikt nie kazał nam wracać do łóżka. Chociaż było gorąco, moja dbała o maniery matka narzuciła szlafrok na cienką nocną koszulę – ona też już spała i wyrwało ją z łóżka głośne poruszenie. Teraz siedziała na kanapie obok ojca, zasłaniając dłonią usta, jakby z trudem powstrzymywała mdłości. Tymczasem mój kuzyn Alvin, nie mogąc już usiedzieć na miejscu, krążył krokiem mściciela po pokoju o wymiarach osiemnaście na dwanaście stóp, jakby przemierzał miasto w poszukiwaniu okazji do wyładowania swojej nemezis.
Gniew był tej nocy czymś fizycznym, jak huczący żar, co bucha z paleniska kuźni i porywa człowieka, i skręca jak stalowy pręt. Gniew ten nie mijał – ani gdy Lindbergh stanął w milczeniu na filadelfijskiej mównicy, po raz drugi słuchając wiwatów na swą cześć jako zbawca narodu, ani gdy wygłaszał mowę, przyjmując partyjną nominację, a wraz z nią zobowiązanie do utrzymania Ameryki z dala od europejskiej wojny. Wszyscy czekaliśmy ze zgrozą, aż powtórzy przed gremium konwencji swoje zjadliwe oskarżenia pod adresem Żydów, ale fakt, że tego nie uczynił, nie wpłynął na zmianę nastroju, który wszystkim okolicznym mieszkańcom kazał wyjść na ulicę o niespełna piątej nad ranem. Całe rodziny, które dotąd widywałem tylko w strojach dziennych, wyległy na dwór o świcie w piżamach, narzuconych na nocne koszule szlafrokach i kapciach, jak wygnane z domów trzęsieniem ziemi. Dla dziecka jednak najbardziej szokujący był ten gniew, gniew mężczyzn, których znałem dotychczas jako żartownisiów albo milkliwych, sumiennych ojców rodzin, trudniących się na co dzień przetykaniem rur, obsługą wielkich pieców lub detaliczną sprzedażą jabłek, a wieczorami przerzucających gazety, słuchających radia i zasypiających w fotelu – zwyczajnych ludzi, którzy przypadkiem byli Żydami. Teraz ci ludzie krążyli wzburzeni po naszej ulicy i klęli głośno, bez oglądania się na przyzwoitość, nagle pchnięci z powrotem w rozpaczliwą walkę, z której zbyt wcześnie poczuli się zwolnieni dzięki opatrznościowej migracji poprzedniego pokolenia.
Osobiście uznałbym pewnie fakt, iż Lindbergh, przyjmując nominację, nie wspomniał o Żydach, za pomyślny znak – sygnał, że zmitygował się po fali oburzenia, która kazała mu zrezygnować z funkcji wojskowej, albo że zmienił zdanie od czasu przemówienia w Des Moines, albo że już o nas zapomniał, albo że w głębi duszy wiedział doskonale o naszym niezłomnym oddaniu Ameryce – o tym, że chociaż Irlandia wciąż jest ważna dla Irlandczyków, Polska dla Polaków, a Włochy dla Włochów, to nas nie łączą żadne względy, czy to sentymentalne, czy jakiekolwiek inne, z krajami Starego Świata, w których nigdy nas nie chciano i do których nie mieliśmy zamiaru kiedykolwiek wracać. Gdybym w owym czasie potrafił ująć w słowa sens tej chwili, myślałbym prawdopodobnie właśnie tak. Lecz mężczyźni z naszej ulicy myśleli inaczej. Dla nich to, że Lindbergh nie wspomniał o Żydach, było trickiem i niczym więcej, początkiem oszukańczej kampanii, która miała z jednej strony zamknąć nam usta, a z drugiej – zmylić naszą czujność. „Hitler w Ameryce!” – krzyczeli sąsiedzi. „Faszyzm w Ameryce! Oddziały szturmowe w Ameryce!” Po nieprzespanej nocy nasi wstrząśnięci rodzice snuli jak najczarniejsze myśli i głośno dawali im wyraz w naszej obecności, zanim w końcu jęli z wolna wycofywać się do domów (gdzie radia grały wciąż na cały regulator) – mężczyźni, aby ogolić się, ubrać i łyknąć kawy przed wyjściem do pracy, a kobiety, aby odziać i nakarmić dzieci, szykując je na nowy dzień.
Roosevelt podniósł wszystkich na duchu, odpowiadając z werwą na wiadomość, że jego oponentem ma być Lindbergh, a nie szacowny senator Taft, agresywny prokurator Dewey czy słynny uładzony i przystojny adwokat Willkie. Gdy obudzony o czwartej nad ranem usłyszał nowinę, miał proroczo oznajmić z łoża w Białym Domu: „Zanim to wszystko się skończy, ów młody człowiek pożałuje nie tylko tego, że wmieszał się w politykę, ale nawet tego, że kiedykolwiek nauczył się latać”. Po czym zapadł z powrotem w twardy sen – tak przynajmniej doniesiono nazajutrz, ku pokrzepieniu naszych serc. O świcie na ulicy, kiedy wszyscy myśleli tylko o zagrożeniu, jakie stanowi dla nas ten haniebny afront, zapomniano, o dziwo, o potężnym obrońcy uciśnionych, jakim był FDR. Zaskoczenie nominacją Lindbergha obudziło atawistyczne poczucie bezbronności, które więcej miało wspólnego z Kiszyniowem i pogromami roku tysiąc dziewięćset trzeciego niż z New Jersey trzydzieści siedem lat później – a w konsekwencji zaćmiło pamięć o tym, że Roosevelt mianował Feliksa Frankfurtera członkiem Sądu Najwyższego, że na sekretarza skarbu wybrał Henry’ego Morgenthaua, że bliskim doradcą prezydenta jest finansista Bernard Barach i że zarówno pani Roosevelt, jak Ickes i sekretarz rolnictwa Wallace znani są, podobnie jak sam prezydent, z przyjaźni wobec Żydów. Był Roosevelt, była Konstytucja Stanów Zjednoczonych, był Kodeks praw obywatelskich, no i były gazety, wolna prasa amerykańska. Nawet republikański dziennik „Newark Evening News” opublikował wstępniak nawiązujący do wystąpienia Lindbergha w Des Moines i otwarcie kwestionujący roztropność jego nominacji, natomiast „PM”, lewicowy brukowiec za pięć centów, który mój ojciec zaczął przynosić po pracy do domu razem z „Newark News” – i który na winiecie nosił slogan: „«PM» zwalcza tych, którzy poniżają innych” – przypuścił atak na republikanów zarówno w długim artykule wstępnym, jak i w doniesieniach bieżących i felietonach na każdej prawie ze swych trzydziestu dwóch stron: nawet w dziale sportowym Toma Meany’ego i Joe Cummiskeya znalazły się antylindberghowskie akcenty. Na pierwszej stronie figurowało duże zdjęcie nazistowskiego orderu Lindbergha, a wkładka Fotoreportaż Dnia, szczycąca się publikowaniem fotografii cenzurowanych przez inne pisma – kontrowersyjnych zdjęć przedstawiających samosądy, akcje zorganizowanych gangów, zbrojnych w pałki łamistrajków czy nieludzkie warunki życia w amerykańskich zakładach karnych – zawierała kilka stron fotograficznej dokumentacji tournee republikańskiego kandydata po nazistowskich Niemczech w roku trzydziestym ósmym, zwieńczonej całostronicowym zdjęciem Lindbergha, który, z niesławnym orderem na szyi, ściska dłoń Hermanna Göringa, pierwszego po Hitlerze przywódcy nazistów.