W sobotę wieczorem czekaliśmy, aż o dziewiątej, po serii słuchowisk komediowych, rozpocznie się audycja Waltera Winchella. A gdy Winchell powiedział dokładnie to, co mieliśmy nadzieję, że powie, i z pogardą, na jaką liczyliśmy, rozległ się gromki aplauz na całą ulicę, całkiem jakby słynny komentator nie siedział w czterech ścianach studia radiowego po drugiej stronie granicy wyznaczonej rzeką Hudson, lecz był wśród nas i walczył zajadle, w rozluźnionym krawacie i rozpiętej pod szyją koszuli, w szarym filcowym kapeluszu na bakier, chłoszcząc Lindbergha słowami przez mikrofon ustawiony na pokrytym ceratą stole w kuchni naszych najbliższych sąsiadów.
Był to ostatni wieczór czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego roku. Po ciepłym dniu zrobiło się nieco chłodniej, tak że człowiek nie pocił się, siedząc w mieszkaniu. Mimo to o dziewiątej piętnaście, gdy skończyła się audycja Winchella, rodzice nabrali nagle chęci na spacer, więc wyszliśmy całą czwórką, aby nacieszyć się pięknym wieczorem. Mieliśmy dojść tylko do rogu i z powrotem – po czym brat i ja powędrowalibyśmy spać – ale zanim trafiliśmy do łóżek, wybiła północ, a o spaniu nie było nawet mowy, tak udzieliło nam się podniecenie rodziców. Okazało się, że wojownicza brawura Winchella wygnała na dwór również wszystkich naszych sąsiadów, toteż planowana wieczorna przechadzka w rodzinnym gronie przeistoczyła się w spontaniczny uliczny festyn. Panowie poustawiali na chodniku powyciągane z garaży leżaki, panie poprzynosiły dzbanki lemoniady, najmłodsza dziatwa biegała jak szalona od ganku do ganku, starsze dzieciaki wygłupiały się i gadały we własnym gronie – a wszystko dlatego, że najsłynniejszy po Albercie Einsteinie amerykański Żyd wypowiedział wojnę Lindberghowi.
To przecież Winchell wprowadził do swych felietonów wielokropek, zwiastujący – i w magiczny sposób uwiarygadniający – gorące newsy, ledwo ledwo zakorzenione w faktach; to także Winchell zapoczątkował, na dobrą sprawę, zwyczaj zasypywania łatwowiernych mas gradem plotek i insynuacji, dzięki którym szargał opinie, kompromitował znakomitości, kreował sławy, tworzył i unicestwiał gwiazdy show-businessu. Tylko jego felietony rozpowszechniały po całym kraju setki gazet, a radiowy kwadrans Winchella w niedzielę wieczorem był najpopularniejszym programem w Ameryce: jego sensacyjną aurę podgrzewał błyskawiczny refleks i zjadliwy cynizm prowadzącego. Winchell imponował nam jako nieustraszony outsider i przebiegły insider, kumpel J. Edgara Hoovera, szefa FBI, sąsiad mafiosa Franka Costello, zausznik najbliższych współpracowników Roosevelta, zapraszany nawet do Białego Domu, aby zabawiać prezydenta przy kieliszku, znany w mieście zawadiaka i twardziel, przed którym drżeli wrogowie – a który był po naszej stronie. Urodzony na Manhattanie Walter Winchell (alias Weinschel) przeistoczył się z nowojorskiego tancerza wodewilowego w pełnego nonszalancji felietonistę z Broadwayu, zbijającego grubą kasę na podsycaniu bulwarowych emocji – chociaż od chwili dojścia Hitlera do władzy, na długo przedtem, zanim reszta prasy dostrzegła i ostro podjęła te tematy, głównymi przedmiotami jego ataków stały się faszyzm i antysemityzm. Dawno już przylepił etykietkę „szczurzystów” niemiecko-amerykańskiemu Bundowi, którego przywódcę, Fritza Kuhna, prześladował zarówno na antenie, jak i w druku, jako tajnego agenta obcego wy wadu, więc teraz – po żartobliwym komentarzu FDR, wstępniaku „Newark News” i pełnej oburzenia kampanii „PM” – wystarczyło, że Walter Winchell obnażył „pronazistowską filozofię” Lindbergha przed trzydziestoma milionami niedzielnych radiosłuchaczy, że nazwał kandydaturę prezydencką Lindbergha największym w dziejach zagrożeniem amerykańskiej demokracji – aby wszystkie żydowskie rodziny z naszej małej Summit Avenue upodobniły się na nowo do Amerykanów tryskających witalnością i radosnym poczuciem bezpieczeństwa, wolności i godności obywatelskiej, zamiast szamotać się po dworze w koszulach nocnych, niczym gromada pomyleńców zbiegłych ze szpitala wariatów.
Mój brat słynął w całym sąsiedztwie z tego, że potrafi narysować „wszystko” – rower, drzewo, psa, krzesło, komiksową postać Li’l Abnera – ale ostatnio interesowały go głównie żywe twarze. Dzieciarnia zawsze otaczała go, gdziekolwiek siadł po szkole z wielkim kołonotatnikiem i automatycznym ołówkiem, by szkicować portrety ludzi, których widział dookoła. „Narysuj jego! Narysuj ją! Narysuj mnie!” – domagali się gapie, a Sandy chętnie spełniał ich zachcianki, choćby po to, by przestali mu wrzeszczeć do ucha. Nie odrywając ołówka od papieru, popatrywał to na modela, to na rysunek – i już po chwili na kartce ożywała ta czy owa postać. Na czym ta sztuczka polega? – dopytywali się. Jak ty to robisz? Zupełnie jakby podejrzewali, że kryje się za tym jakaś magia. Sandy odpowiadał natrętom wzruszeniem ramion lub uśmiechem: cała jego magia kryła się w tym, jaki był – cichy, poważny, powściągliwy. Uwaga, jaką przyciągał, gdziekolwiek się pojawił, dzięki umiejętności tworzenia podobizn na zamówienie, zdawała się nie mieć wpływu na dystans do samego siebie, leżący u podstaw jego siły, na wrodzoną skromność, stanowiącą o niezłomności jego charakteru, którą miał z czasem pokonać na własną zgubę.
W domu nie kopiował już ilustracji z pisma „Collier’s” czy fotosów z magazynu „Look”, lecz studiował podręcznik sztuki poświęcony rysowaniu postaci. Wygrał tę książkę w konkursie dla młodzieży szkolnej na plakat reklamujący Dzień Sadzenia Drzew, ogłoszonym w ramach miejskiej kampanii zadrzewiania okolicy, prowadzonej przez Wydział ds. Parków i Terenów Publicznych. Odbyła się nawet ceremonia, podczas której mój brat uścisnął dłoń niejakiego pana Bannwarta, naczelnego dyrektora Sekcji Drzew Liściastych. Ideę projektu swego zwycięskiego plakatu zaczerpnął Sandy z czerwonego znaczka pocztowego za dwa centy z mojej kolekcji, upamiętniającego sześćdziesiątą rocznicę Dnia Sadzenia Drzew. Znaczek ten uważałem za wyjątkowo piękny, gdyż na obu jego wąskich białych marginesach widniały smukłe drzewa, których gałęzie splatały się górą w liściasty łuk. Zanim jeszcze wszedłem w jego posiadanie i zdołałem przestudiować go w detalach przez szkło powiększające, hasło „sadzenia drzew” kojarzyło mi się ze swojską nazwą święta. (Małą lupkę, razem z klaserem na dwa i pół tysiąca znaczków, pincetą, miarką do perforacji, papierkami klejącymi do mocowania znaczków i czarną gumową miseczką zwaną detektorem znaków wodnych, otrzymałem od rodziców na siódme urodziny. Za dodatkowe dziesięć centów kupili mi jeszcze niespełna stustronicową książeczkę pt. Poradnik filatelisty, gdzie w rozdziale „Jak założyć kolekcję filatelistyczną” wyczytałem z fascynacją takie oto zdanie: „Stare dokumenty i korespondencja prywatna opatrzone są często znaczkami, których emisję przerwano, co nadaje im wielką wartość. Dlatego też, jeżeli masz znajomych zamieszkałych w starych domach, gdzie gromadzono tego typu materiały, spróbuj pozyskać od nich stare ofrankowane koperty i opakowania przesyłek”. My sami nie mieliśmy strychu, nie miał go też żaden z moich kolegów rezydujących w mieszkaniach, za to jednorodzinne wille w Union wyposażone były w strychy na poddaszach, których okienka oglądałem z tylnego siedzenia samochodu, gdy krążyliśmy po mieście w ową koszmarną sobotę, od której minął rok, toteż po południu, już z powrotem w domu, nie mogłem myśleć o niczym innym, tylko o tych starych ofrankowanych kopertach i opaskach gazet z prenumeraty zalegających strychy w Union, których nigdy nie będę miał okazji „pozyskać”, ponieważ jestem Żydem).