Выбрать главу

Urok znaczka upamiętniającego Dzień Sadzenia Drzew polegał w znacznej mierze na tym, że znaczek ów przedstawiał działalność człowieka, a nie, jak większość, sławną osobę czy obiekt architektoniczny – i to działalność uprawianą przez dzieci: w jego centralnej części chłopiec i dziewczynka, oboje dziesięcio- lub jedenastoletni, sadzą drzewko; chłopiec kopie dół łopatą, a dziewczynka jedną ręką mocno trzyma drzewko nad wykopem. Na plakacie Sandy’ego chłopiec i dziewczynka zamienili się miejscami: chłopiec jest tu praworęczny, a nie leworęczny, ma na sobie długie spodnie zamiast krótkich i jedną stopę opiera na krawędzi łopaty, wciskając ją w ziemię. Znalazło się tam również trzecie dziecko, chłopczyk, mniej więcej w moim wieku, i to on w wersji Sandy’ego ubrany jest w szorty. Stoi w tle, nieco z boku, i dzierży w ręku konewkę – zupełnie jak ja, gdy pozowałem Sandy’emu do tej postaci, wystrojony w najlepsze szkolne spodenki i podkolanówki. Na pomysł dodania postaci malca wpadła moja matka – chodziło o to, aby odróżnić dzieło Sandy’ego od wiadomego znaczka i uchronić go przed zarzutem „plagiatu”, jak również o to, by nadać plakatowi kontekst społeczny, który nie cieszył się popularnością w latach czterdziestych, czy to w sztuce plakatowej, czy w jakiejkolwiek innej dziedzinie, i mógł z tej racji zostać odrzucony przez jurorów jako przykład naruszenia „dobrego smaku”.

Trzecim dzieckiem pomagającym w sadzeniu drzewka był bowiem Murzynek, a źródłem propozycji matki, by umieścić go na plakacie – poza pragnieniem zaszczepienia dzieciom obywatelskiej cnoty tolerancji – był inny znaczek z mojej kolekcji, ze świeżo emitowanej pięcioznaczkowej serii „wielkich nauczycieli”, którą kupiłem na poczcie za całe dwadzieścia jeden centów i spłacałem przez cały marzec ze swoich pięciocentowych tygodniówek. Na każdym znaczku widniał portret, a nad nim lampka oliwna, którą amerykański Departament Poczty nazywał „kagankiem oświaty” – ja jednak myślałem o niej jako o lampie Aladyna, młodego bohatera Baśni z tysiąca i jednej nocy, który z magicznej lampy za pomocą pierścienia wywołuje dżina, spełniającego każde jego życzenie. Wiedziałem dobrze, czego zażądałbym od takiego dżina: kilku najbardziej poszukiwanych znaczków w Ameryce – przede wszystkim osławionego znaczka poczty lotniczej z tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, o nominale dwudziestu czterech centów, wartego ponoć trzy tysiące czterysta dolarów, na którym figurujący w centralnej części samolot wojskowy „Flying Jenny” został odwrócony; ‹i poza tym trzech słynnych znaczków z Wystawy Panamerykańskiej, emitowanych w roku tysiąc dziewięćset pierwszym, które również wydrukowano z błędem, odwracając centralne motywy, dzięki czemu warte były ponad tysiąc dolarów każdy.

Na zielonym jednocentowym znaczku z serii wielkich nauczycieli, pod kagankiem oświaty widniał Horace Mann; na czerwonym dwucentowym – Mark Hopkins; na fioletowym trzycentowym – Charles W. Eliot; na niebieskim czterocentowym – Frances E. Willard, a na brązowym dziesięciocentowym – Booker T. Washington, pierwszy Murzyn sportretowany na amerykańskim znaczku. Pamiętam, że umieściwszy znaczek z Bookerem T. Washingtonem w klaserze, pokazałem matce, jak prezentuje się cała seria, i spytałem: „Myślisz, że kiedyś na znaczku znajdzie się Żyd?”, na co matka odpowiedziała: „Przypuszczam, że kiedyś tak. Przynajmniej mam taką nadzieję”. Na to, by jej nadzieja się ziściła, potrzeba było jeszcze dwudziestu sześciu lat i Einsteina.

Sandy oszczędzał tygodniówki w wysokości dwudziestu pięciu centów – plus to, co zarobił na odgarnianiu śniegu, grabieniu liści i myciu naszego samochodu – tak długo, aż mógł pojechać rowerem na Clinton Avenue, do sklepu z artykułami dla artystów, i ponawiając takie wyprawy przez parę miesięcy, zaopatrzyć się stopniowo w ołówek węglowy, blok ścierny do ostrzenia takiego ołówka, karton do rysowania węglem i metalową tulejkę do rozpylania na papierze mgiełki utrwalającej, dzięki której węgiel się nie rozmazywał. Miał też wielkie klipsy do papieru, bakelitową podkładkę, żółte ołówki marki Ticonderoga, gumki, szkicowniki i papier rysunkowy, a cały ten sprzęt trzymał w kartonie sklepowym na dnie naszej wspólnej szafy, którego matce nie wolno było ruszać podczas sprzątania. Jego energiczna skrupulatność (odziedziczona po matce) i niewiarygodna wytrwałość (odziedziczona po ojcu) potęgowały mój nabożny podziw wobec starszego brata, który, według zgodnej opinii wszystkich, przeznaczony był do wielkich celów, podczas gdy większość chłopców w jego wieku prezentowała poziom niekwalifikujący ich nawet do zasiadania przy wspólnym stole z innymi istotami ludzkimi. Ja uchodziłem w rodzinie za grzecznego synka, posłusznego w domu i w szkole – bo moja uśpiona samowola miała ujawnić się gwałtownie dopiero w późniejszym wieku – i stanowczo zbyt młodego na znajomość siły własnego gniewu. A przy nikim nie wypadałem równie blado jak przy starszym bracie.

Na dwunaste urodziny Sandy otrzymał duże płaskie, czarne portfolio z tektury, z wszytym materiałowym grzbietem i dwiema tasiemkami pośrodku górnych krawędzi – tasiemki te wiązał na kokardkę dla zabezpieczenia luźnych kartek w środku. Portfolio mierzyło około dwóch stóp na półtorej, nie mieściło się więc do żadnej z szuflad komody, nie dało się też wcisnąć, nawet pionowo, pod ścianę naszej wypchanej wspólnej szafy. Sandy otrzymał więc pozwolenie przechowywania go – wraz z kołonotatnikami do szkicowania – pod swoim łóżkiem. W tym portfolio trzymał rysunki, które uznał za najlepsze, począwszy od majstersztyku kompozycyjnego z roku trzydziestego szóstego – wizerunku naszej matki, wskazującej w górę na lecący do Paryża „Spirit of St. Louis”. Było tam również kilka portretów bohaterskiego awiatora, wykonanych zarówno ołówkiem, jak i węglem. Stanowiły one część zamierzonej galerii wybitnych Amerykanów, obejmującej głównie osoby żyjące i darzone szczególną estymą przez naszych rodziców, a więc prezydenta i prezydentowa Roosevelt, nowojorskiego burmistrza Fiorella La Guardię, przewodniczącego Związku Zawodowego Górników Johna L. Lewisa czy powieściopisarkę Pearl Buck, laureatkę Nagrody Nobla z roku trzydziestego ósmego, której portret przerysował Sandy z obwoluty jednego z jej bestsellerów. Sporo rysunków w portfolio przedstawiało członków naszej rodziny, w tym co najmniej połowę stanowiły podobizny jedynej żyjącej przedstawicielki pokolenia naszych dziadków – babci ze strony ojca, która w niedziele, gdy wujek Monty przywoził ją do nas w odwiedziny, pozowała nieraz Sandy’emu jako modelka. Porwany duchem słowa „czcigodna”, mój brat odwzorowywał każdą zmarszczkę na jej twarzy i każde zgrubienie jej artretycznych palców, podczas gdy nasza drobna, ale krzepka babcia siedziała w kuchni i „pozowała” z taką samą sumiennością, z jaką przez całe życie szorowała na kolanach podłogi i gotowała na węglowej kuchni dla dziewięcioosobowej rodziny.

Byliśmy sami w domu, kilka dni po pamiętnej audycji Winchella, gdy Sandy wyciągnął portfolio spod łóżka i zaniósł do salonu. Tam otworzył je na stole (zarezerwowanym do podejmowania Szelli i świętowania największych uroczystości rodzinnych), po czym ostrożnie powyjmował portrety Lindbergha spod ochraniających je arkuszy kalki technicznej i ułożył, jeden przy drugim, na stole. Na pierwszym rysunku Lindbergh miał na głowie pilotkę, której rozpięte paski dyndały mu nad uszami; na drugim pilotka była częściowo zasłonięta ciężkimi goglami uniesionymi na czoło; trzeci rysunek wyobrażał Lindbergha z gołą głową, a o tym, że mamy do czynienia z lotnikiem, świadczyło tylko nieugięte spojrzenie wymierzone w odległy horyzont. Sposób przedstawienia pozwalał bez trudu odgadnąć walory tej postaci. Oto mężny bohater. Nieustraszony śmiałek. Człowiek o wrodzonej gigantycznej sile i prawości, której towarzyszy przemożna łagodność obyczajów. Ani śladu przerażającego łotra i pogromcy ludzkości.