Z pewnością nie był to najbardziej fortunny dzień na pojednawczą wizytę naszej rodzinnej czarnej owcy. Minionej nocy nie odnotowano, co prawda, antysemickich incydentów w Newark i innych większych miastach stanu New Jersey, ale doszczętne spalenie synagogi po ataku bombą zapalającą w Cincinnati, kilkaset mil w górę rzeki Ohio od Louisville, oraz pojedyncze przypadki wybijania szyb i plądrowania żydowskich sklepów w ośmiu innych miastach (z których trzema największymi były St. Louis, Buffalo i Pittsburgh) nie uśmierzyły bynajmniej obawy, że widowiskowy żydowski pogrzeb Waltera Winchella tuż za rzeką Hudson, w Nowym Jorku, oraz spodziewane demonstracje i kontrdemonstracje towarzyszące uroczystym obrzędom mogą łatwo sprowokować wybuch aktów agresji w okolicach naszego domu. W szkole z samego rana zwołano nadzwyczajny apel dla uczniów klas od czwartej do ósmej. W obecności przedstawiciela Komisji Edukacji, delegata biura burmistrza Murphy’ego oraz przewodniczącej Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli, dyrektor poinformował nas o podjętych na ten dzień środkach w celu zapewnienia nam bezpieczeństwa, po czym podał dziesięć zasad gwarantujących uczniowi spokojną drogę do szkoły i z powrotem. Chociaż nie wspomniano ani słowem o żydowskiej policji Bulleta Apfelbauma – której bojówkarze pilnowali ulic przez całą noc, a rankiem, kiedy szliśmy z Sandym do szkoły, nadal trwali na posterunkach, popijając gorącą kawę z termosów i zajadając oproszone cukrem pączki dostarczane im za darmo z piekarni Lehrhoffa – delegat burmistrza zapewnił nas, że „do czasu przywrócenia stanu normalnego” całą okolicę patrolować będą wzmocnione miejskie siły policyjne, więc obecność policjanta przy każdym wejściu do szkoły, a także na korytarzach, nie powinna w nas budzić niepokoju. Każdy uczeń otrzymał następnie dwie odbitki: na jednej był spis zasad zachowania się na ulicy, które nauczyciele mieli omówić z nami szczegółowo po powrocie do klas, a na drugiej – pouczenie o środkach bezpieczeństwa przeznaczone dla naszych rodziców. Wszelkie pytania rodzice kierować mieli do pani Sisselman, przewodniczącej Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli, która zastąpiła w tej funkcji moją matkę.
Jedliśmy w stołowym, po raz pierwszy od kolacji, na którą ciotka Evelyn przyprowadziła rabina Bengelsdorfa, żeby go nam przedstawić. Po telefonie Alvina moja matka (której niezdolność do chowania urazy musiała stać się dla mojego kuzyna jasna już po pierwszych słowach rozmowy) poszła do sklepu po produkty na jego ulubione dania, pokonując lęk, który w niej wzbierał za każdym razem, gdy musiała otworzyć drzwi i wyjść na ulicę. Widok uzbrojonych gliniarzy z komendy Newark, patrolujących miasto pieszo i wozami policyjnymi, podnosił ją na duchu tylko odrobinę bardziej niż obecność żydowskiej policji Bulleta Apfelbauma, toteż jak każdy, kto robi zakupy w oblężonym mieście, biegała tam i z powrotem na Chancellor Avenue, gromadząc w pośpiechu wszystko, czego jej było trzeba. Po powrocie do domu upiekła tort czekoladowy z czekoladowym lukrem i siekanymi orzechami, wielki przysmak Alvina, po czym wzięła się do obierania kartofli i cebuli na placki ziemniaczane, których Alvin nigdy nie miał dość. Cały dom pachniał jeszcze pieczeniem i smażeniem, gdy nowiutki buick mojego kuzyna zajechał w boczną alejkę (tam, gdzie grywaliśmy kiedyś z Alvinem w ukradzioną przeze mnie piłkę) i zaparkował za małą furgonetką, którą pan Cucuzza przewoził meble na zlecenie, żeby sobie dorobić. Furgonetka stała akurat w garażu, bo pan Cucuzza miał tego dnia wolne od służby, a w dni wolne od stróżowania przesypiał całą dobę.
Alvin stanął przed nami w perłowoszarym garniturze ze sztucznego jedwabiu, w dziurkowanych, dwubarwnych, flekowanych na czubku półbutach z ozdobnymi noskami, i z naręczem prezentów dla nas wszystkich: ciocia Bess dostała biały fartuch kuchenny w czerwone róże, Sandy – szkicownik, ja – czapkę z nadrukiem „Filadelfia”, a stryj Herman – kupon upoważniający czteroosobową rodzinę do spożycia darmowego obiadu z homarem w restauracji Atlantic City. To, że Alvin pomyślał o prezentach, przekonało mnie, że nie zapomniał doszczętnie, ile dobra zaznał w naszym domu przez lata poprzedzające utratę nogi. Na razie nic nie wskazywało na to, że rodzina jest zwaśniona, ani na to, że po obiedzie – kiedy Minna pójdzie z moją matką do kuchni na lekcję przyrządzania placków kartoflanych – dojść może do piekielnej awantury między ojcem a Alvinem. Może gdyby Alvin tak się nie wystroił, gdyby nie przyjechał szpanerskim samochodem, tętniący prymitywną cielesnością wyćwiczoną w siłowni Marsilla i rozradowany perspektywą rychłego zdobycia niewyobrażalnej fortuny… może gdyby dobę wcześniej nie doszło do zamachu na Winchella i najgorsze obawy towarzyszące od początku prezydenturze Lindbergha nie stały się nagle aż nadto realne… może wówczas ci dwaj dorośli mężczyźni, w których przez całe dzieciństwo patrzyłem jak w obraz, nie skoczyliby sobie do gardeł z taką zaciekłością.
Do tego wieczoru nie miałem pojęcia, że mój ojciec zdolny jest rozpętać piekło i przeistoczyć się w jednej chwili z człowieka rozsądnego w szaleńca, dyszącego nieposkromioną żądzą zniszczenia. W przeciwieństwie do stryja Monty’ego, wolał nie wspominać ciężkiego losu żydowskiego dzieciaka z czynszówek na Runyon Street przed pierwszą wojną światową, kiedy Irlandczycy, zbrojni w kije, kamienie i gazrurki, regularnie okupowali przejścia pod wiaduktami kolejki nadziemnej, mszcząc się na mordercach Chrystusa pochodzących z żydowskiego Trzeciego Kwartału, i chociaż lubił, kiedy wpadły mu w rękę bilety na dobry mecz, zabrać mnie i Sandy’ego do hali Laurel Garden przy Spring Avenue, to walka dorosłych mężczyzn poza ringiem wprawiała go nieodmiennie w stan niepokoju. O tym, że zawsze był muskularnej postury, wiem ze zdjęcia przedstawiającego go w wieku lat osiemnastu, które matka wkleiła do rodzinnego albumu obok jedynej ocalałej fotografii z jego dzieciństwa: mój sześcioletni ojciec stoi na niej obok stryja Monty’ego, który jest o trzy lata od niego starszy i o blisko półtorej stopy wyższy – dwaj oberwańcy w sfatygowanych drelichowych ogrodniczkach, brudnych koszulach i zsuniętych na tył głowy czapkach, odsłaniających brutalnie przystrzyżone włosy. Na zdjęciu w sepii, zrobionym, gdy miał osiemnaście lat, mój ojciec nie ma już w sobie nic z dziecka, lecz jest wcieleniem młodej, prężnej siły natury: stoi w kostiumie kąpielowym, z założonymi rękami, na słonecznej plaży w Spring Lake, New Jersey, jako niewzruszona opoka podstawy ludzkiej piramidy, zbudowanej z sześciu rozdokazywanych kelnerów hotelowych, korzystających z wolnego popołudnia. Jak widać na tej fotografii z roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastego, ojciec zawsze miał szeroką klatkę piersiową, potężne bary i silne ramiona, których to cech, o dziwo, nie zatracił przez lata pukania do drzwi klientów w imieniu Metropolitan Life, dzięki czemu teraz, gdy miał lat czterdzieści jeden i przez cały wrzesień, sześć nocy w tygodniu, przesuwał ciężkie skrzynie i dźwigał stu-funtowe worki, w jego ciele skumulować się musiał większy niż kiedykolwiek dotąd ładunek wybuchowej energii.
Do tego wieczoru nie umiałem wyobrazić sobie ojca bijącego kogokolwiek – a już na pewno nie katującego do krwi osieroconego syna swojego ukochanego brata – tak jak nie umiałbym go sobie wyobrazić leżącego na matce, zwłaszcza że nie było silniejszego tabu w naszym środowisku ubogich Żydów o europejskich korzeniach i amerykańskich ambicjach, niż bezwzględny, niepisany zakaz rozstrzygania sporów z użyciem siły. W owych czasach przeciętny Żyd stronił zarówno od agresji, jak i od alkoholu, a wadą tego cnotliwego trybu życia była kompletna niewiedza młodzieży z mojego pokolenia o bojowej agresji, stanowiącej pierwsze prawo edukacji wszystkich innych grup etnicznych i posiadającej niewątpliwy walor praktyczny w sytuacjach, gdy nie dało się wynegocjować pokojowego rozwiązania konfliktu albo zwyczajnie uciec. Pośród kilkuset chłopców z mojej podstawówki, liczących sobie od lat pięciu do czternastu, którzy nie mieli genetycznych predyspozycji do pięściarstwa wagi lekkiej w stylu Alliego Stolza ani zadatków na zawodowych bandziorów w stylu Longy’ego Zwillmana, bójki zdarzały się z pewnością znacznie rzadziej niż we wszystkich innych szkołach przemysłowego Newark, gdzie powinności etyczne młodego człowieka miały inną zgoła definicję, a uczniowie demonstrowali bojowe usposobienie metodami, które nam były niedostępne.