On zostanie prezydentem – oznajmił mi Sandy. – Alvin mówi, Lindbergh wygra.
Tak mnie tym zaskoczył i przestraszył, że udałem, iż biorę to za żart, i roześmiałem się.
– Alvin jedzie do Kanady wstąpić do armii kanadyjskiej – ciągnął Sandy. – Chce walczyć po stronie Brytyjczyków przeciw Hitlerowi.
– Przecież nikt nie pokona Roosevelta – zaoponowałem.
– Lindbergh go pokona. W Ameryce zapanuje faszyzm. – Przez chwilę staliśmy bez słowa, onieśmieleni złym urokiem trzech portretów. Jeszcze nigdy to, że mam siedem lat, nie wydawało mi się tak poważną wadą.
– Nie mów nikomu, że je mam – powiedział Sandy.
– Ale mama i tata już je widzieli. Wszystkie trzy. Każdy je już widział.
– Powiedziałem im, że je podarłem.
Nie znałem nikogo bardziej prawdomównego niż mój brat. Jego oszczędność w słowach nie wynikała ze skrytości i krętactwa, lecz stąd jedynie, że nigdy nie zachowywał się nagannie, w związku z czym nie miał nic do ukrycia. Teraz jednak jakaś zewnętrzna siła przeistoczyła jego rysunki w coś, czym nie były, więc Sandy powiedział rodzicom, że je podarł, przeistaczając siebie z kolei w kogoś, kim nie był.
– A jak je sami znajdą? – spytałem.
– Niby jakim cudem?
– Nie wiem.
– No widzisz. Tylko cicho siedź. Trzymaj buzię na kłódkę, to nikt się nie dowie.
Usłuchałem go z paru powodów, choćby dlatego, że trzecim najstarszym znaczkiem amerykańskim w mojej kolekcji, którego za nic w świecie nie podarłbym i nie wyrzucił, był dziesięciocentowy znaczek poczty lotniczej, emitowany w dwudziestym siódmym roku dla upamiętnienia transatlantyckiego lotu Lindbergha. Znaczek miał kolor niebieski, jego szerokość niemal dwukrotnie przekraczała wysokość, a centralny rysunek, przedstawiający „Spirit of St. Louis” podczas lotu nad oceanem, posłużył memu bratu za model do plakatu upamiętniającego jego poczęcie. Przy białym marginesie po lewej stronie widniała linia brzegowa Ameryki Północnej, z napisem „New York” wchodzącym na ocean, natomiast przy marginesie po prawej umieszczono zarysy linii brzegowych Irlandii, Wielkiej Brytanii i Francji, z napisem „Paris” na końcu kropkowanego łuku, wyznaczającego tor lotu między tymi dwoma miastami. Górą znaczka, tuż pod białymi literami tworzącymi dumny napis UNITED STATES POSTAGE, biegły słowa LINDBERGH – AIR MAIL, drukowane nieco mniejszą czcionką, lecz wystarczająco czytelne dla siedmiolatka obdarzonego sokolim wzrokiem. Według Katalogu obiegowych znaczków pocztowych Scotta, egzemplarz ten już wówczas wart był dwadzieścia centów, więc natychmiast uświadomiłem sobie, że jego wartość może tylko systematycznie wzrastać (i to tak szybko, że uczyni go najcenniejszym znaczkiem mojej kolekcji), o ile Alvin ma rację i dojdzie do najgorszego.
Podczas długich miesięcy wakacyjnych graliśmy na chodniku w nową grę pod nazwą „wywołuję wojnę”. Rekwizytami w niej były gumowa piłka i kawałek kredy. Kredą rysowało się koło o średnicy pięciu czy sześciu stóp, podzielone wewnątrz jak tort na tyle części, ilu zebrało się graczy, a każda część opatrzona była nazwą jednego z państw wymienianych od roku w wiadomościach radiowych. Potem każdy z zawodników wybierał „swoje” państwo i stawał na nim jedną nogą, drugą opierając na zewnątrz koła, aby w stosownej chwili móc jak najszybciej zwiać. Wyznaczony gracz, trzymając piłkę wysoko, oznajmiał bardzo powoli, złowieszczym głosem: „Wywołuję wojnę przeciwko… ” – tu następowała pełna napięcia pauza, po czym wywołujący ciskał piłką o ziemię, wykrzykując jednocześnie: „Niemcom!”, „Japonii!”, „Holandii!”, „Włochom!”, „Belgii!”, „Anglii!” albo „Chinom!”, czasem nawet „Ameryce!” – i wszyscy uciekali czym prędzej, z wyjątkiem tego zawodnika, w którego wymierzony był niespodziewany atak. Jego zadaniem było złapać odbitą od ziemi piłkę i zawołać: „Stop!”. Wtedy wszyscy zjednoczeni przeciwko niemu musieli stanąć bez ruchu i napadnięty kraj rozpoczynał kontratak, starając się wyeliminować agresorów po kolei, waląc w każdego piłką najmocniej, jak umiał, począwszy od najbliższych, i z każdym morderczym zamachem zdobywając w kole nowe pozycje.
Graliśmy w tę grę bez ustanku. Dopóki nie spadł deszcz, spłukując na krótko nazwy naszych państw, przechodnie musieli albo po nich deptać, albo je omijać. W naszej okolicy praktycznie nie istniało w owych dniach graffiti – jedyną jego namiastkę stanowiły hieroglificzne ślady naszych prostych ulicznych zabaw. Gra w wojnę, choć niewinna, doprowadzała do szału niektóre matki, zmuszone godzinami wysłuchiwać naszych wrzasków przez otwarte okna. „Nie możecie się zająć czymś innym? Nie macie innej zabawy?” Nie mieliśmy innej zabawy – nam również w głowie było tylko wywoływanie wojny.
Osiemnastego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego roku zwołana w Chicago konwencja demokratów olbrzymią większością głosów, już w pierwszej turze, nominowała FDR na prezydenta trzeciej kadencji. Słuchaliśmy przez radio jego mowy potwierdzającej przyjęcie kandydatury, wygłoszonej znanym nam od blisko ośmiu lat pewnym tonem z akcentem wyższych sfer, który milionom zwyczajnych rodzin, takich jak nasza, pomagał przetrwać z nadzieją najcięższe czasy. Jego głos miał w sobie naturalną godność, która, chociaż nam obca, nie tylko uśmierzała lęk, ale i nadawała naszej rodzinie historyczne znaczenie, dobitnie wiążąc jej losy z jego losem, a także z losem całego narodu, kiedy zwracał się do nas, zgromadzonych przy odbiorniku w salonie, jako „rodaków”. To, że Amerykanie mieliby wybrać Lindbergha – że Amerykanie woleliby wybrać kogokolwiek innego zamiast tego prezydenta dwóch kadencji, który samym swym głosem sprawował władzę nad tumultem ludzkich spraw – to było wprost nie do pomyślenia, a już z całą pewnością nie do pomyślenia dla małego Amerykanina jak ja, który nigdy nie znał innego prezydenckiego głosu.
Jakieś sześć tygodni później, w sobotę poprzedzającą Święto Pracy, Lindbergh zaskoczył wszystkich tym, że nie pojawił się na świątecznej paradzie w Detroit, gdzie zgodnie z harmonogramem miał zainicjować swoją kampanię prezydencką objazdem robotniczego centrum izolacjonistycznej Ameryki (i antysemickiej twierdzy ojca Coughlina i Henry’ego Forda), lecz w zamian za to przybył bez zapowiedzi na lotnisko Long Island, skąd trzynaście lat wcześniej wystartował do swego spektakularnego transatlantyckiego lotu. „Spirit of St. Louis” stał przez noc pod brezentową plandeką w odległym hangarze, ale i tak zanim Lindbergh wytoczył go na pas startowy nazajutrz rano, wszystkie amerykańskie radiostacje i cała nowojorska prasa zdążyły przysłać na miejsce swoich reporterów juko świadków startu Lindbergha – tym razem na zachód Ameryki, do Kalifornii, a nie na wschód, przez Atlantyk do Europy. Oczywiście, w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym komercyjne linie lotnicze już od ponad dziesięciu lat organizowały transatlantyckie loty towarowe, pasażerskie i pocztowe, do czego w znacznej mierze przyczynił się solowy wyczyn Lindbergha oraz jego usilne starania w roli zarabiającego milion dolarów rocznie konsultanta nowo powstałych linii lotniczych. Lecz tego dnia swoją wielką kampanię rozpoczął nie zamożny doradca komercyjnej awiacji, nie Lindbergh odznaczony przez nazistów w Berlinie, nie ten, który w ogólnokrajowej audycji radiowej ganił przesadnie wpływowych Żydów za próby wciągnięcia kraju w wojnę, a nawet nie stoicko spokojny i ojciec niemowlęcia porwanego i zamordowanego w roku trzydziestym drugim przez Brunona Hauptmanna. Przeciwnie – był to znów nieznany pilot pocztowego samolotu, który poważył się na bezprecedensowe ryzyko, powszechnie uwielbiany Samotny Orzeł, wciąż pełen chłopięcej brawury i niezmanierowany, pomimo lat niebywałej sławy. W ów świąteczny weekend kończący lato czterdziestego roku Lindbergh nie zbliżył się nawet do rekordowego czasu nieprzerwanego lotu międzykontynentalnego, który sam ustanowił dekadę wcześniej, pilotując maszynę doskonalszą niż przestarzały „Spirit of St. Louis”. A mimo to, gdy wylądował na lotnisku w Los Angeles, tłum złożony głównie z robotników, których dziesiątki tysięcy zatrudniały wielkie nowe fabryki samolotów w samym LA i okolicy, powitał go z entuzjazmem, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył.