Później tego samego wieczoru, kiedy spod naszego domu odjechał już cadillac z tablicami rejestracyjnymi Pensylwanii, którym przybyli dwaj kumple Alvina (jeden, aby zawieźć Alvina razem z Minną do lekarza Alliego Stolza na Elizabeth Avenue, a drugi, aby odstawić buicka do Filadelfii); kiedy ojciec wrócił z pogotowia Beth Israel (gdzie powydłubywali mu szkło z dłoni, pozszywali policzek, prześwietlili kark, opatrzyli klatkę piersiową, a na odchodnym dali kodeinę w tabletkach na uśmierzenie bólu); kiedy pan Cucuzza, który odwiózł ojca do szpitala swoją furgonetką, dostarczył go bezpiecznie z powrotem na pobojowisko naszego mieszkania, rozległy się strzały na Chancellor Avenue. Strzały, piski, krzyki, syreny alarmowe – zaczął się pogrom. W parę sekund później pan Cucuzza przybiegł z powrotem po schodach, po których przed chwilą zszedł, i raz jeszcze zabębnił w nasze uszkodzone drzwi kuchenne, nim wtargnął do środka.
Rozpaczliwie chciało mi się spać, lecz brat ściągnął mnie z łóżka, a gdy moje nogi odmówiły posłuszeństwa, uginając się z niepohamowanego lęku, ojciec musiał wynieść mnie na rękach. Matka – która zamiast położyć się spać, założyła fartuch, gumowe rękawice, i z wiaderkiem, szczotką i mopem wzięła się do sprzątania zaświnionego domu – moja pedantyczna matka, szlochająca na ruinach swojego stołowego pokoju, została wyprowadzona przez pana Cucuzzę, po czym wszyscy czworo przenieśliśmy się piętro niżej, do dawnego mieszkania Wishnowów, które miało dać nam schronienie.
Tym razem ojciec przyjął pistolet oferowany mu przez pana Cucuzzę. Zmaltretowany, cały w siniakach i bandażach, z połamanymi zębami, siedział z nami dzielnie na podłodze w ślepym tylnym hallu mieszkania Cucuzzów i wpatrywał się w trzymaną w ręku broń z takim skupieniem, jakby to nie był zwyczajny pistolet, tylko najpoważniejsza rzecz, jaką mu powierzono od dnia, w którym wziął na ręce swoje pierwsze niemowlę. Matka siedziała sztywno między wystudiowanym stoicyzmem Sandy’ego a moją tępą inercją, przyciskała nas obu do siebie i usilnie starała się ukryć przed dziećmi własny strach za cienkim parawanem odwagi. Tymczasem największy mężczyzna, jakiego w życiu widziałem, chodził z pistoletem po ciemnym mieszkaniu, skradając się od okna do okna, aby sokolim okiem doświadczonego nocnego stróża sprawdzić, czy, gdzieś nie czai się napastnik z siekierą, strzelbą, liną albo puszką nafty.
Joeyowi, jego matce i babce pan Cucuzza kazał zostać w łóżkach, ale starsza pani nie mogła darować sobie uroków zamieszania i obrazu nieszczęścia, jaki przedstawiała nasza czwórka. Wykrzykując po włosku krótkie komentarze, które nie mogły być pochlebne dla gości, wyzierała zza progu ciemnej kuchni – gdzie zwykła była sypiać w ubraniu na kozetce przy piecu – i brała nas na celownik swojego szaleństwa (gdyż była obłąkana), niczym jakaś święta patronka antysemityzmu, której srebrny krucyfiks dał początek temu, co się działo.
Strzelanina trwała niespełna godzinę, ale na górę wróciliśmy dopiero o świcie, gdy pan Cucuzza, który dzielnie wyprawił się na zwiad aż po blokadę policyjną na Chancellor Avenue, poinformował nas, że nie była to bitwa ogniowa między policją miejską a antysemitami, tylko między policją miejską a policją żydowską. W Newark nie doszło tej nocy do żadnego pogromu, a banalna strzelanina – niezwykła tylko przez to, że odgłosy jej dotarły do naszego domu – nie różniła się niczym od awantur, które wybuchają po zmroku w każdym większym mieście. Zginęło, co prawda, trzech Żydów – Diuk Glick, Duży Gerry i sam Bullet – ale nie dlatego, że byli Żydami („chociaż dobrze się złożyło”, jak skomentował stryj Monty), tylko dlatego, że należeli do bandziorów, których nowy burmistrz chciał się pozbyć z ulic miasta, głównie po to, by dać znak Longy’emu, że przestał być honorowym członkiem miejskiej Rady Komisarycznej (którym rzekomo – jak głosili wrogowie Meyera Ellensteina – był za kadencji żydowskiego poprzednika Murphy’ego). Nikt nie wziął na serio opublikowanej nazajutrz w „Newark News” wypowiedzi komisarza policji, który stwierdził, że „nadgorliwe czujki” tuż przed północą bez prowokacji otworzyły ogień do dwóch funkcjonariuszy na patrolu; nikt też z naszych sąsiadów nie przejął się specjalnie losem trzech bezceremonialnie ukatrupionych osobników – groźnych bandytów, z których usług nie skorzystałby żaden porządny człowiek. Naturalnie, to okropne, że krew przestępców splamiła chodnik, po którym okoliczne dzieci codziennie chodziły do szkoły, ale przynajmniej nie była to krew rozlana w starciu z Ku-Klux-Klanem, Srebrnymi Koszulami czy Bundem.
Obeszło się bez pogromu, a mimo to mój ojciec o siódmej rano zatelefonował do Winnipeg, aby poskarżyć się Shepsiemu Tirschwellowi, że Żydzi są tak przerażeni, a antysemici tak rozzuchwaleni, iż nie da się już żyć normalnie w Newark – gdzie, na szczęście, wciąż liczono się z autorytetem rabina Prinza, toteż żadnej żydowskiej rodzinie nie przytrafiło się nic gorszego niż przesiedlenie. Czy usankcjonowane przez rząd prześladowania są nieuchronne – tego nikt nie był pewien, jednak lęk przed prześladowaniami był tak wielki, że nawet najpraktyczniejsi, zaabsorbowani codziennymi obowiązkami obywatele, nawet ci, którzy niepewność, napięcie i złość usiłowali podporządkować władzy rozumu, stracili już nadzieję na zachowanie równowagi ducha.
Owszem, przyznał przez telefon mój ojciec, on się pomylił, a Bess i Tirschwellowie od początku mieli rację – po czym, w miarę możności pokonując wstyd, wyliczył wszystkie swoje chybione posunięcia i fałszywe sądy, włącznie z owym niepojętym aktem gwałtu, który strzaskał w drobny mak nie tylko nasz stolik do kawy, ale i barierę niezłomnej poprawności, która stała zawsze między surowym wychowaniem ojca a jego ideałami wieku dojrzałego.
– To już koniec – powiedział Shepsiemu Tirschwellowi. – Ja już dłużej nie mogę tak żyć, nie wiedząc, co będzie jutro.
Potem rozmowa ich zeszła na kwestię emigracji, kroków, które należy podjąć, i formalności urzędowych, tak że wychodziliśmy z Sandym z domu przekonani, że – o dziwo – siły, które sprzysięgły się przeciw nam, wzięły górę i niebawem uciekniemy z kraju, by stać się cudzoziemcami. Płakałem przez całą drogę do szkoły. Skończyło się nasze niezrównane amerykańskie dzieciństwo. Wkrótce ojczyzna nie będzie dla mnie niczym więcej niż miejscem urodzenia. Nawet Seldon w Kentucky miał teraz lepiej.
Aż nagle przyszedł koniec. Koniec koszmaru. Lindbergh zniknął i nic nam już nie groziło, chociaż ja nigdy więcej nie odzyskałem niezmąconego poczucia bezpieczeństwa z wczesnych lat dziecinnych, gdy chroniła mnie wielka republika i nadopiekuńczy rodzice.
Z archiwum Kina Dokumentalnego w Newark Wtorek, 6 października 1942
Trzydziestotysięczny tłum żałobników sunie przez wielką halę Dworca Pensylwania, by ujrzeć okrytą flagą trumnę Waltera Winchella. Frekwencja przewyższa nawet oczekiwania nowojorskiego burmistrza Fiorella La Guardii, którego decyzją zamach na Winchella przekształcił się w dzień żałoby po „amerykańskich ofiarach nazistowskiej agresji”, z przewidywanym punktem kulminacyjnym w postaci mowy pogrzebowej wygłoszonej przez FDR. Przed dworcem (i w wielu innych punktach miasta), ubrani na ciemno mężczyźni i kobiety w milczeniu rozdają czarne wpinane znaczki wielkości półdolarówki, z białym napisem: „Gdzie jest Lindbergh?”. Tuż przed południem burmistrz La Guardia przybywa do studia miejskiej radiostacji, gdzie zdjąwszy z głowy czarnego stetsona z szerokim rondem (nawiązanie do chłopięcych lat, które jako syn kapelmistrza Armii USA spędził na Terytorium Arizony), odmawia Modlitwę Pańską; następnie wkłada kapelusz z powrotem, by odczytać głośno, po hebrajsku, żydowską modlitwę za zmarłych. Z wybiciem godziny dwunastej, zgodnie z dekretem władz miasta, we wszystkich pięciu gminach Nowego Jorku zapada minuta ciszy. Rolą widocznej wszędzie policji jest przede wszystkim nadzorowanie demonstracji protestacyjnych, zorganizowanych przez liczne prawicowe ugrupowania z zamieszkanego w większości przez Niemców Yorkville – części Manhattanu na północ od Upper East Side i na południe od Harlemu, gdzie koncentruje się amerykański ruch nazistowski, bojowo obstający za prezydentem i jego polityką. O godzinie pierwszej policyjna gwardia honorowa na motocyklach – każdy funkcjonariusz z czarną opaską na rękawie – równa szereg z konduktem żałobnym, formującym się przed gmachem dworca, po czym, na czele z burmistrzem jadącym w motocyklowej przyczepie, kondukt pod eskortą rusza powoli na północ Ósmą Aleją, potem na wschód Pięćdziesiątą Siódmą Ulicą, i znów na północ Piątą Aleją, by dotrzeć do Sześćdziesiątej Piątej Ulicy i świątyni Emanu-El. Tam, pośród dygnitarzy zwołanych przez La Guardię dla zapełnienia synagogi do ostatniego miejsca, zasiada dziesięciu członków gabinetu Roosevelta z roku czterdziestego, czterech mianowanych przez Roosevelta sędziów Sądu Najwyższego, przewodniczący Kongresu Organizacji Przemysłowych Philip Murray, przewodniczący Amerykańskiej Federacji Pracy William Green, przewodniczący Związku Pracowników Górnictwa John L. Lewis, Roger Baldwin z Amerykańskiego Związku Swobód Obywatelskich, a także byli i obecni demokratyczni gubernatorzy, senatorowie i kongresmeni z Nowego Jorku, New Jersey, Pensylwanii i Connecticut, z pokonanym w roku dwudziestym ósmym kandydatem demokratów na prezydenta, byłym gubernatorem Nowego Jorku Alem Smithem. Megafony zainstalowane nocą przez służby miejskie, poprzyczepiane do słupów telegraficznych, biało-czerwonych słupków przed fryzjerniami i nadproży drzwi po całym mieście, przekazują nabożeństwo żałobne nowojorczykom zgromadzonym tłumnie na ulicach całego Manhattanu (z wyjątkiem Yorkville) oraz tysiącom obecnych wśród nich przybyszów spoza miasta – wszystkich tych Panów Ameryka i Pań Ameryka, którzy słuchali Winchella co tydzień od pierwszej audycji, a teraz przybyli z pielgrzymką do jego rodzinnego miasta. I chyba każdy w tym tłumie – czy to mężczyzna, czy kobieta, czy dziecko – nosi jakże znany już symbol wyzywającej solidarności: czarno-biały znaczek z napisem: „Gdzie jest Lindbergh?”.