Выбрать главу

Demokraci nazwali ten lot wyreżyserowanym przez sztab Lindbergha chwytem populistycznym, choć w gruncie rzeczy decyzję lotu do Kalifornii podjął na kilka raptem godzin przed faktem sam Lindbergh, a nie profesjonaliści delegowani przez Partię Republikańską do sterowania politycznym nowicjuszem w jego pierwszej wielkiej kampanii – ci bowiem, jak wszyscy w kraju, oczekiwali jego przybycia do Detroit.

Przemówienie Lindbergha było krótkie i węzłowate, wygłoszone wysokim tonem, z płaskim, środkowozachodnim, zdecydowanie nie-Rooseveltowskim akcentem. Strój pilota – wysokie buty, bryczesy i lekki sweter naciągnięty na koszulę z krawatem – był kopią tego, w którym Lindbergh pokonał Atlantyk. Przemawiając, kandydat republikanów nie zdjął skórzanej pilotki, a gogle przesunął tylko na czoło, całkiem tak, jak przedstawił to Sandy na węglowym portrecie schowanym pod łóżkiem.

– Moją intencją jako kandydata na prezydenta – obwieścił rozentuzjazmowanemu tłumowi, ledwie ten skończył skandować jego nazwisko – jest ocalenie amerykańskiej demokracji przez powstrzymanie Ameryki przed włączeniem się w kolejną wojnę światową. Stoicie przed prostym wyborem. Nie między Charlesem A. Lindberghiem a Franklinem Delano Rooseveltem, lecz między Lindberghiem a wojną.

To wszystko – trzydzieści osiem słów, jeśli doliczyć A. oznaczające imię Augustus.

Po kąpieli pod prysznicem, przekąsce i godzinnej drzemce w porcie lotniczym LA kandydat wsiadł z powrotem do kabiny „Spirit of St. Louis” i poleciał do San Francisco. O zmierzchu był już w Sacramento. A gdziekolwiek lądował tego dnia na terenie Kalifornii, witano go tak, jakby kraj nie zaznał krachu giełdowego i nędzy Wielkiego Kryzysu (ani też triumfalnych osiągnięć FDR), jakby wojna, przed którą zamierzał nas uchronić, nikomu nawet nie postała w głowie. Lindy zstępował z nieba na skrzydłach swego słynnego samolotu i znów był rok tysiąc dziewięćset dwudziesty siódmy. Lindy dalej był sobą, facetem nieowijającym w bawełnę, który nie musi manifestować swej wyższości wyglądem czy mową, bo po prostu jest istotą wyższą – nieustraszonym Lindym, młodzieńczym i dojrzałym zarazem, nieokrzesanym indywidualistą, legendarnym Amerykaninem, który osiąga rzeczy niemożliwe, polegając wyłącznie na sobie.

Przez następne półtora miesiąca spędzał po jednym dniu w każdym z czterdziestu ośmiu stanów i dopiero pod koniec października wylądował z powrotem na pasie startowym w Long Island, skąd wzbił się w powietrze w wigilię Święta Pracy. Za dnia przefruwał błyskawicznie z miasta do miasta, z miasteczka do miasteczka, z wioski do wioski, lądując na szosach, jeśli w okolicy nie było lotniska, a startując niejednokrotnie z pastwisk na rolniczych rubieżach kraju, gdzie zstępował z nieba na pogawędkę z farmerami i ich rodzinami. Jego słowa transmitowały na bieżąco radiostacje lokalne i regionalne, a on sam kilka razy w tygodniu wygłaszał radiowe orędzie do narodu, nadawane ze stolicy stanu, gdzie akurat zatrzymał się na noc. Były to orędzia zwięzłe, zamykające się w formule: Jest za późno, aby zapobiec wojnie w Europie. Ale nie jest za późno, aby powstrzymać Amerykę przed włączeniem się w tę wojnę. FDR zwodzi naród. Ameryka uwikłana zostanie w wojnę przez prezydenta fałszywie obiecującego pokój. Wybór jest prosty. Głosujcie na Lindbergha albo na wojnę.

Jako młody pilot, w czasach gdy lotnictwo było jeszcze nowinką, Lindbergh w asyście starszego i bardziej doświadczonego od siebie pomocnika zabawiał tłumy na całym Środkowym Zachodzie, skacząc ze spadochronem albo spacerując bez spadochronu po skrzydle maszyny – demokraci bez wahania wypomnieli mu teraz owe sztuczki, przyrównując do nich szturmową kampanię na pokładzie „Spirit of St. Louis”, by w ten sposób umniejszyć jej znaczenie. Roosevelt na konferencjach prasowych przestał bawić się w cyniczne żarciki, a zagadywany przez dziennikarzy o nieortodoksyjną kampanię Lindbergha, omijał ten temat, przechodząc wprost do obaw Churchilla dotyczących bliskiej inwazji Niemców na Wielką Brytanię, oświadczając, że zamierza wystąpić do Kongresu o fundusz na pierwszy w Ameryce pobór do wojska w czasach pokoju, bądź też upominając Hitlera, że Stany Zjednoczone nie będą tolerować niemieckiej ingerencji w ruch statków handlowych na Atlantyku, dostarczających Brytyjczykom pomoc wojenną. Jasne było od początku, że jego kampania prezydencka polegać będzie na czujnym trwaniu w Białym Domu, a nie na, jak je nazwał sekretarz Ickes, „karnawałowych wygłupach” Lindbergha. Stamtąd zamierzał reagować na niebezpieczną sytuację międzynarodową z całym dostępnym sobie autorytetem, pracując, jeśli trzeba, dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Dwukrotnie w czasie swego oblotu wszystkich stanów Lindbergh zaginął w złej pogodzie i za każdym razem dopiero po paru godzinach wznawiano z nim kontakt radiowy, dzięki któremu mógł przekazać rodakom, że wszystko jest w porządku. Ale w ten sam październikowy dzień, w którym Amerykanie oniemieli na wieść, że podczas ostatnich nocnych nalotów na Londyn Niemcy zbombardowali katedrę Świętego Pawła, gruchnęła wieczorem wiadomość, że „Spirit of St. Louis” eksplodował w powietrzu na oczach świadków, przelatując nad górami Alleghenies, i w płomieniach spadł na ziemię. Tym razem upłynęło aż sześć długich godzin, zanim zdementowano to doniesienie, wyjaśniając, że przyczyną przymusowego lądowania Lindbergha na zdradliwym terenie górskim w zachodniej Pensylwanii był nie wybuch, ale awaria silnika. Zanim jednak radio nadało to dementi, nasz telefon nie przestawał dzwonić – wszyscy przyjaciele i krewni chcieli przedyskutować z moimi rodzicami ewentualne skutki tragicznego i śmiertelnego zapewne wypadku Lindbergha. Przy mnie i Sandym rodzice nie zdradzali ulgi na wieść o prawdopodobnej śmierci Lindbergha, ale też nie wyrażali nadziei, że przeżył, i bynajmniej nie dołączyli do wiwatów, kiedy okazało się, że Samotny Orzeł nie tylko nie zginął w płomieniach, ale bez najmniejszego szwanku wydostał się z nieuszkodzonej maszyny i czeka teraz jedynie na część zapasową, aby kontynuować swą skrzydlatą kampanię.

W październikowy poranek, gdy Lindbergh wylądował na lotnisku w Newark, w delegacji witającej go na terenie stanu New Jersey znalazł się rabbi Lionel Bengelsdorf z B’nai Moshe, pierwszej w mieście synagogi konserwatystów, założonej przez Żydów z Polski. Synagoga B’nai Moshe znajdowała się o parę przecznic od starego getta, stanowiącego nadal najuboższą dzielnicę miasta, choć zamieszkaną już nie przez Żydów, a przez murzyńską biedotę, niedawnych imigrantów z Południa. B’nai Moshe z roku na rok coraz bardziej przegrywała w rywalizacji o zamożnych wyznawców: do roku tysiąc dziewięćset czterdziestego albo odstąpili oni od konserwatyzmu, wstępując do reformackich kongregacji B’nai Jeshurun czy Oheb Shalom – synagog z fantastyczną lokalizacją pośród starych kamienic na High Street – albo też przechodząc do starszej świątyni konserwatywnej, B’nai Abraham, usytuowanej kilka mil na wschód od swej pierwotnej siedziby w byłym kościele baptystów, w sąsiedztwie domów żydowskich lekarzy i prawników na Clinton Hill. Nowy gmach B’nai Abraham był najbardziej imponującą synagogą w naszym mieście: wzniesiona na planie koła butlo w la w ascetycznym stylu zwanym „greckim” zdolna była pomieścić do tysiąca wiernych, którzy ciągnęli tam w największe święta. Joachim Prinz, emigrant wypędzony z Berlina przez hitlerowskie gestapo, który rok wcześniej objął stanowisko rabina po odchodzącym na emeryturę Juliusie Silberfeldzie, już zdążył okazać się człowiekiem silnym, o szerokich zainteresowaniach społecznych, oferującym swoim wiernym pogląd na historię Żydów silnie naznaczony niedawnym osobistym doświadczeniem krwawej łaźni, jaką zgotowali Żydom naziści.