– Kiedy lodówka stoi daleko.
– Seldon, zrób, jak cię proszę.
Odwróciła się do mnie i Sandy’ego, bo staliśmy tuż za nią w przedpokoju na zapleczu, i zrelacjonowała pospiesznie:
– Jej jeszcze nie ma w domu, on nic nie jadł, siedzi sam, matka nie dzwoni, biedny dzieciak umiera ze strachu i z głodu.
– Pani Roth?
– Tak, Seldon?
– Znalazłem twaróg. Ale stary. Nie wygląda za dobrze.
– Co jeszcze?
– Buraki. W misce. Resztki. Zimne.
– Coś więcej?
– Sprawdzę jeszcze raz, chwileczkę.
Tym razem, kiedy Seldon odłożył słuchawkę, matka zwróciła się do Sandy’ego:
– Jak daleko od Danville mieszkają Mawhinneyowie?
– Furgonetką jakieś dwadzieścia minut.
– W mojej komodzie – powiedziała matka do mojego brata – na samej górze, w zapasowej portmonetce, jest ich numer. Zapisany na karteczce, w małej, brązowej portmonetce. Przynieś mi go, proszę.
– Pani Roth? – odezwał się Seldon.
– Tak, słucham cię.
– Jest masło.
– I nic więcej? Nie ma mleka? Nie ma soku?
– To przecież na śniadanie. Nie na kolację.
– A masz płatki ryżowe, Seldon? Albo kukurydziane?
– Jasne.
– To weź te, które wolisz.
– Ryżowe.
– Wyjmij płatki ryżowe, mleko i sok, i zrób sobie śniadanie.
– Teraz?
– Zrób to, o co cię proszę. Zjedz śniadanie.
– A jest Philip?
– Jest, ale nie możesz z nim teraz rozmawiać. Najpierw musisz coś zjeść. Zadzwonię do ciebie za pół godziny, jak skończysz jeść. Teraz jest dziesięć po dziesiątej.
– W Newark jest dziesięć po dziesiątej?
– I w Newark, i w Danville. Mamy dokładnie tę samą godzinę. Zadzwonię do ciebie za kwadrans jedenasta.
– I wtedy będę mógł rozmawiać z Philipem?
– Tak, ale najpierw przygotuj sobie wszystko do jedzenia i u-siądź przy stole. Jedz łyżką, nożem i widelcem. Koniecznie weź serwetkę. Jedz powoli. Weź talerz. Weź miseczkę. Masz w domu chleb?
– Stary. I tylko parę kromek.
– A macie toster?
– Jasne. Przywieźliśmy go z sobą samochodem. Pamięta pani, jak wtedy rano wszyscy ładowaliśmy rzeczy do samochodu?
– Posłuchaj mnie, Seldon. Skup się. Zrób sobie grzanki i płatki z mlekiem. I nie zapomnij o maśle. Posmaruj grzanki masłem. Chcę, żebyś zjadł porządne śniadanie, a kiedy twoja mama wróci, poproś ją, żeby zaraz do mnie zadzwoniła. Niech się nie martwi o rachunek telefoniczny. Koniecznie chcemy wiedzieć, że dotarła do domu. Zresztą, ja i tak za pół godziny zadzwonię, więc nigdzie nie wychodź.
– Na dworze jest ciemno. Gdzie miałbym wychodzić?
– Zjedz śniadanie, Seldon.
– Okej.
– Do usłyszenia. Na razie. Zadzwonię za kwadrans jedenasta. Nie ruszaj się z domu.
Potem mama zatelefonowała do Mawhinneyów. Mój brat podał jej karteczkę z numerem, a gdy nastąpiło połączenie przez centralę i w słuchawce odezwał się damski głos, mama spytała:
– Czy to pani Mawhinney? Moje nazwisko Roth. Jestem matką Sandy’ego Rotha. Dzwonię z Newark, New Jersey. Przepraszam, jeśli panią obudziłam, pani Mawhinney, ale bardzo potrzebujemy państwa pomocy dla małego chłopca, który jest sam w Danville. Słucham? Tak, oczywiście.
Odwróciła się do nas i szepnęła:
– Poszła po męża.
– O, nie – jęknął mój brat.
– Sanford, nie pora na obiekcje. Ja też nie jestem zachwycona tym, co robię. Wiem, że nie znam tych ludzi. Wiem, że są inni niż my. Wiem, że farmerzy kładą się wcześnie i wcześnie wstają, i że pracują bardzo ciężko. Tylko powiedz mi, co innego mogę zrobić. Ten mały zwariuje, jeżeli jeszcze trochę zostanie sam. Nie ma pojęcia, co się stało z jego matką. Ktoś musi przy nim być. Dosyć już przeżył szoków jak na swój wiek. Stracił ojca. Teraz zginęła mu matka. Czy ty naprawdę nie rozumiesz, co to znaczy?
– Jasne – odparł mój brat z urazą w głosie. – Jasne, że rozumiem.
– To dobrze. W takim razie rozumiesz też, że ktoś musi tam jechać. Ktoś… – W tym momencie po drugiej stronie linii odezwał się pan Mawhinney, matka wyjaśniła mu, dlaczego dzwoni, a on natychmiast zgodził się spełnić jej prośbę. Odwiesiwszy słuchawkę, matka powiedziała: – Na szczęście uchowały się jeszcze w tym kraju resztki przyzwoitości. Na szczęście gdzieś jeszcze obowiązuje przyzwoitość.
– Mówiłem ci – szepnął mój brat.
Nigdy przedtem ani potem matka nie wydawała mi się tak wspaniała jak owej nocy – i to nie tylko z powodu determinacji, z jaką podtrzymywała łączność telefoniczną z Kentucky. Powodów było znacznie więcej. Po pierwsze, napaść Alvina na mojego ojca, do której doszło tydzień wcześniej. Wybuchowa reakcja ojca. Dewastacja stołowego pokoju. Połamane zęby i żebra ojca, szwy na jego twarzy i kołnierz ortopedyczny na szyi. Strzelanina na Chancellor Avenue. Nasza pewność, że to początek pogromu. Wycie syren alarmowych przez całą noc. Nasza ucieczka do kryjówki w przedpokoju państwa Cucuzzów, naładowany pistolet na kolanach ojca, naładowany pistolet w garści pana Cucuzzy – a wszystko to zaledwie przed tygodniem. I jeszcze wydarzenia sprzed miesiąca, sprzed roku, sprzed dwóch lat – wszystkie te ciosy, zniewagi i niespodzianki, mające osłabić i zastraszyć Żydów, którym oparła się siła mojej matki. Dopóki nie usłyszałem, jak matka instruuje Seldona z odległości ponad siedmiuset mil, żeby zrobił sobie jeść, usiadł i spożył posiłek; dopóki nie usłyszałem, jak dzwoni do Mawhinneyów – praktykujących chrześcijan, których nigdy w życiu nie widziała – i angażuje ich do akcji ratowania Seldona przed obłędem; dopóki nie usłyszałem, jak prosi do telefonu pana Mawhinneya, by go zapewnić, że jeśli panią Wishnow naprawdę spotkało coś złego, pan Mawhinney nie musi się martwić, że Seldon zostanie u niego na zawsze, bo mój ojciec gotów jest w każdej chwili wsiąść do samochodu, pojechać do Kentucky i zabrać Seldona do Newark (a obiecywała mu to, nie wiedząc, jak daleko Wheelerowie i Fordowie pozwolą jeszcze się posunąć amerykańskim awanturnikom), nie rozumiałem nic z historii jej życia w tamtych latach. Aż do panicznego telefonu Seldona z Kentucky nie podliczałem nigdy kosztów prezydentury Lindbergha dla mojej matki i ojca – do tamtego wieczoru nie umiałem sumować tak wielkich liczb.
Matka zadzwoniła do Seldona za kwadrans jedenasta i objaśniła mu plan opracowany do spółki z Mawhinneyami. Seldon miał spakować w papierową torbę szczoteczkę do zębów, piżamę, zmianę bielizny i czyste skarpetki, włożyć gruby sweter, ciepłą kurtkę i wełnianą czapkę, i czekać w domu, aż pan Mawhinney podjedzie po niego furgonetką. Pan Mawhinney – zapewniła Seldona moja matka – jest bardzo miły i serdeczny, ma miłą żonę i czworo dzieci, a Sandy zna ich wszystkich, bo całe lato spędził na ich farmie.
– A więc ona nie żyje! – krzyknął rozpaczliwie Seldon.
Nie, nie, nie, skąd znowu – mama przyjedzie po niego rano do Mawhinneyów i odwiezie go stamtąd prosto do szkoły. Państwo Mawhinneyowie sami wszystko załatwią i Seldon nie musi się o nic martwić. W tej chwili jednak ma do spełnienia ważne zadanie: musi, najładniej jak potrafi, napisać wiadomość dla mamy i zostawić ją na kuchennym stole – wiadomość, że jedzie na noc do państwa Mawhinneyów, z podaniem numeru ich telefonu i z prośbą, żeby natychmiast po powrocie do domu zadzwoniła do pani Roth w Newark na koszt abonenta. Potem Seldon ma usiąść w stołowym pokoju i czekać, aż usłyszy klakson samochodu pana Mawhinneya. Wtedy pogasi wszystkie światła w domu…
I tak, punkt po punkcie, moja matka przedstawiła Seldonowi plan ewakuacji, a potem, nie bacząc na przerastający moją wyobraźnię koszt rozmowy, poczekała ze słuchawką w ręku, aż Seldon wykona wszystkie jej polecenia i zamelduje o ich zakończeniu, a nawet wtedy nie rozłączyła się, tylko dalej podtrzymywała go na duchu, aż wreszcie Seldon krzyknął: