– To on, pani Roth! Trąbi!
Na co matka odparła:
– Okej, dobrze, tylko spokojnie, Seldon, spokojnie. Weź torbę, pogaś światła, nie zapomnij zamknąć drzwi na klucz, a jutro z samego rana, gdy tylko zaświeci słońce, zobaczysz się ze swoją mamą. Powodzenia, kochanie, tylko nie biegnij i – Seldon? Seldon, odwieś słuchawkę!
O tym jednak Seldon zapomniał. Tak się spieszył, żeby uciec z przerażającego, pustego domu bez rodziców, że zostawił słuchawkę dyndającą na sznurze – co nie miało zresztą większego znaczenia. Dom mógł równie dobrze spłonąć doszczętnie, bo Seldon już nigdy więcej nie miał przekroczyć jego progu.
W niedzielę, dziewiętnastego października, przybył z powrotem na Summit Avenue. Mój ojciec z Sandym pojechali po niego do Kentucky. Trumna ze szczątkami pani Wishnow przyjechała za nimi pociągiem. Wiedziałem, że osoba, która spłonęła w samochodzie, jest zapewne nie do poznania, a jednak wyobrażałem sobie panią Wishnow w tej trumnie z zaciśniętymi pięściami. Co jakiś czas przypominało mi się też, jak siedziałem zatrzaśnięty w ich łazience, a pani Wishnow instruowała mnie przez drzwi, jak mam je otworzyć. Taka była wtedy cierpliwa! Całkiem jak moja matka! A teraz leżała w trumnie, i to ja ją tam wpędziłem.
O niczym innym nie umiałem myśleć owej nocy, kiedy moja matka, jak dowódca na polu walki, wydawała Seldonowi komendy dotyczące przygotowania posiłku, organizacji wyjazdu i przekazania się bezpiecznie w ręce Mawhinneyów. To była moja wina. Ta jedna myśl prześladowała mnie wtedy i prześladuje nadal. Ja to zrobiłem Seldonowi, ja to zrobiłem jego matce. Rabin Bengelsdorf zrobił swoje, ciotka Evelyn zrobiła swoje, ale ja to wszystko rozpętałem – ja dokonałem dzieła zniszczenia.
We wtorek, piętnastego października – w dniu, w którym pucz Wheelera sięgnął szczytów bezprawia – nasz telefon rozdzwonił się za kwadrans szósta rano. Mama myślała, że to ojciec z Sandym chcą nam przekazać złe wieści z Kentucky, albo – co gorsza – ktoś obcy dzwoni ze złą wieścią o nich dwóch, jednak na razie przykre nowiny miała dla nas ciotka. Parę minut wcześniej agenci FBI zapukali do drzwi waszyngtońskiego pokoju hotelowego, w którym mieszkał rabin Bengelsdorf. Ciotka Evelyn nocowała tam akurat, bo dzień wcześniej przyjechała z Newark – inaczej pewnie nie poznałaby okoliczności zniknięcia męża. Agenci nie czekali nawet na otwarcie drzwi – otworzyli je sami służbowym kluczem dyrektora hotelu, po czym przedstawili rabinowi Bengelsdorfowi nakaz aresztowania, poczekali w milczeniu, aż się ubierze, i wyprowadzili go w kajdankach, bez słowa wyjaśnienia pod adresem ciotki Evelyn, która zobaczyła przez okno, jak wywożą rabina spod hotelu nie-oznakowanym samochodem, i bezzwłocznie zadzwoniła do mojej matki po pomoc. Nie był to jednak moment, w którym matka gotowa była zostawić mnie pod czyjąkolwiek opieką, by odbyć pięciogodzinną podróż pociągiem dla wsparcia siostry, z którą od paru miesięcy nie utrzymywała kontaktu. Trzy dni wcześniej zamordowano stu dwudziestu dwóch Żydów – w tym, jak się właśnie dowiedzieliśmy, panią Wishnow – mój ojciec z Sandym odbywali niebezpieczną wyprawę ratunkową po Seldona, a kto wie, co mogło jeszcze spotkać nas w domu na Summit Avenue. Jak dotąd w Newark nie zdarzyło się nic gorszego od strzelaniny między dzikimi strażami a policją miejską, w której śmierć poniosło trzech miejscowych bandytów, ale ponieważ rzecz miała miejsce tuż za rogiem Chancellor Avenue, wszyscy mieszkańcy naszej ulicy czuli się tak, jakby runął mur, który chronił dotychczas ich rodziny – nie mur getta (który nie chroni nikogo, a już z pewnością nie przed lękiem i patologią wykluczenia), nie mur odcinający od świata, lecz mur bezpieczeństwa, mur zabezpieczeń prawnych, stojący między nimi a wynaturzoną rzeczywistością getta.
O piątej po południu ciotka Evelyn stanęła w progu naszego domu, jeszcze bardziej spanikowana, niż gdy dzwoniła do nas tuż po aresztowaniu rabina Bengelsdorfa. Nikt w Waszyngtonie nie chciał, czy też nie mógł, podać jej miejsca przetrzymywania męża, ani nawet powiedzieć, czy rabin żyje – a gdy usłyszała o aresztowaniu tak na pozór „niezatapialnych” postaci jak burmistrz La Guardia, gubernator Lehman i sędzia Frankfurter, wpadła w panikę i uciekła pociągiem z Waszyngtonu. Bojąc się wrócić do pustej rezydencji rabina na Elizabeth Avenue – bojąc się też, że jeśli uprzedzi telefonicznie, moja matka nie zechce jej przyjąć – prosto ze stacji Penn przyjechała taksówką na Summit Avenue, aby błagać o wpuszczenie jej do środka. Zaledwie parę godzin wcześniej radio nadało szokujący komunikat – wiadomość o tym, że prezydent Roosevelt, natychmiast po przybyciu do Nowego Jorku na wieczorny wiec protestacyjny w Madison Square Garden, został „zatrzymany” przez nowojorską policję – w związku z czym moja matka postanowiła wyjść z domu i po raz pierwszy, odkąd w trzydziestym ósmym roku poszedłem do przedszkola, odebrać mnie po lekcjach ze szkoły. Do tego dnia, podobnie jak reszta mieszkańców naszej ulicy, stosowała się do zalecenia rabina Prinza, by społeczność żyła normalnie, sprawy bezpieczeństwa powierzając jego komitetowi – jednak tego popołudnia doszła do wniosku, że wydarzenia przerosły mądrość rabina, i razem z setką innych matek, które pomyślały tak samo, zjawiła się pod szkołą, by zaraz po ostatnim dzwonku wyłuskać swoją pociechę z tłumu wybiegających z budynku dzieciaków.
– Ścigają mnie, Bess! Muszę się ukrywać – musisz mnie ukryć!
Jakby nie dość było tego, że nasz świat w ciągu niespełna tygodnia stanął na głowie, nawiedziła go nagle moja fertyczna, wyniosła ciotka, żona (a może już wdowa) najznaczniejszej osoby, jaką ktokolwiek z nas oglądał na własne oczy; miniaturowa ciotka Evelyn, bez makijażu, potargana, zamieniła się nagle w bezbronnego potwora, zeszpecona tyleż nieszczęściem, co własną teatralnością. Ale oto moja matka zastąpiła jej drzwi, z wściekłą miną, jakiej nigdy bym się po niej nie spodziewał. Nie widziałem jej jeszcze w takiej furii, nie słyszałem też nigdy wcześniej, aby używała niecenzuralnych słów. Nawet nie wiedziałem, że je zna.
– Czemu nie poszukasz sobie kryjówki u von Ribbentropa? – zaatakowała matka. – Czemu nie poprosisz o opiekę swojego przyjaciela Herr von Ribbentropa? Głupia babo! A co z moją rodziną? Nie przyszło ci do głowy, że my też się boimy? Nie pomyślałaś, że nam też grozi niebezpieczeństwo? Ty samolubna dziwko – wszyscy się boimy!
– Ale oni mnie aresztują! Będą mnie torturować, Bessie, bo ja znam prawdę!
– Tutaj nie możesz zostać! Nie ma mowy! Masz dom, pieniądze, służbę – masz wszystko, żeby się obronić. My nic takiego nie mamy, nic a nic. Wynoś się, Evelyn! Jazda! Won z tego domu!
Ciotka, o dziwo, zwróciła się o wstawiennictwo do mnie:
– Kochany mój, skarbie…
– Jak śmiesz! – krzyknęła matka i zatrzasnęła jej drzwi przed nosem, omal nie przycinając ręki, którą ciotka Evelyn wyciągała ku mnie bezradnym gestem.
To uczyniwszy, objęła mnie tak ciasno, że poczułem na czole łomot jej serca.
– Jak ona dostanie się do domu? – spytałem.
– Autobusem. To nie nasza sprawa. Pojedzie autobusem, jak wszyscy.
– A co ona mówiła o prawdzie, mamo?
– Nic. Nie myśl o tym. Twoja ciotka już nas nie obchodzi.
Po powrocie do kuchni matka zakryła twarz dłońmi i zaniosła się spazmatycznym szlochem. Rodzicielskie skrupuły nagle ją opuściły, a wraz z nimi siła, za którą matka rygorystycznie skrywała swoje słabości, by jakoś utrzymać wszystko w ryzach.
– Jak to możliwe, że Selma Wishnow nie żyje? – szlochała. – Jak mogli aresztować prezydenta Roosevelta? Jak to możliwe, że dzieją się takie rzeczy?