Выбрать главу

– Bo Lindbergh zniknął? – zasugerowałem.

– Bo Lindbergh się pojawił – poprawiła mnie matka. – Bo pojawił się ten głupi goj, latający idiotycznym samolotem! Och, jak ja mogłam pozwolić im skaptować Seldona! Gdzie jest twój brat? Gdzie jest twój ojciec? – Gdzie, zdawała się pytać, jest nasze uporządkowane życie, pełne pięknych celów, gdzie się podziała wielka, wielka sprawa istnienia naszej czwórki? – Nawet nie wiemy, gdzie teraz są – powiedziała matka, ale takim tonem, jakby to ona się zgubiła. – Jak mogłam ich tak wysłać? Co ja sobie myślałam? Wypuszczać ich w drogę, kiedy cały kraj… kiedy…

Tu celowo zamilkła, ale jasne było, co chciała powiedzieć: kiedy goje mordują Żydów na ulicach.

Mogłem jedynie patrzeć na nią i czekać, aż wypłacze wszystkie łzy, a nim to się stało, moja wizja matki uległa radykalnej zmianie: matka była taką samą istotą jak ja. Wstrząsnęło mną to odkrycie, a byłem za mały, żeby zrozumieć, że właśnie stąd wynika najsilniejsza więź między nami.

– Jak ja mogłam ją wyrzucić? – biadała matka. – Och, kochanie, och, co by na to powiedziała babcia?

Jej rozpacz, co nietrudno było przewidzieć, przybrała formę wyrzutów sumienia, bezlitosnego samobiczowania i samopotępienia, tak jakby w czasach wielkiego zamętu dla kogokolwiek było jasne, co jest słuszne, a co niesłuszne, jakby w obliczu tak ciężkich prób ręka głupoty nie kwapiła się do sterowania każdym człowiekiem. Matka wyrzucała sobie błędy, które nie tylko były naturalne, skoro nic już nie dało się logicznie uzasadnić, ale i umotywowane uczuciami, w które wątpić nie miała powodu. Najgorsze, że była święcie przekonana o swojej katastrofalnej pomyłce, chociaż gdyby postąpiła wbrew instynktowi, miałaby nie mniej powodów do płaczu. Dla dziecka, które (samo drżąc ze strachu) obserwowało jej udrękę i zamęt uczuć, wszystko to sprowadzało się do odkrycia, że nie można uczynić nic dobrego, nie czyniąc jednocześnie czegoś złego, i to tak złego, że – zwłaszcza gdy panował chaos i powszechne zagrożenie – lepiej było wstrzymać się i nie robić nic – tyle że nie zrobić nic też oznaczało zrobić coś… w naszych okolicznościach nie zrobić nic znaczyło zrobić bardzo dużo – i nawet matka, która rozgrywała każdy dzień w systematycznej opozycji do nieokiełznanego nurtu życia, nie znalazła metody na opanowanie tak koszmarnego bałaganu.

W związku z drastycznymi wydarzeniami tego dnia (z którymi nawet wydany w roku 1798 Akt o Obcych Elementach i Buntach, nawet, jak nazywał go Jefferson, federalistyczny „rząd czarownic” nie mógł konkurować pod względem skrajnej nietolerancji i podłości) zwołano na wieczór nadzwyczajne zebrania w czterech miejscowych szkołach, skupiających wszystkich niemal żydowskich uczniów szczebla podstawowego w Newark. Każdemu z zebrań miał przewodniczyć członek Żydowskiego Komitetu Troski Obywatelskiej. Późnym popołudniem okolicę objechała ciężarówka z megafonem, nawołując wszystkich do rozpropagowania informacji o zebraniach wśród sąsiadów. Ogłaszano, że rodzice mogą przyprowadzić dzieci, jeśli nie chcą ich zostawić samych w domu, i zapewniano o pełnej mobilizacji sił policyjnych w całym Południowym Kwartale – od wschodniej Frelinghuysen Avenue po północną Springfield Avenue – obiecanej rabinowi Prinzowi przez burmistrza Murphy’ego. Cała policja konna departamentu – dwa dwunastoosobowe plutony rozdzielone na cztery grupy – miała zostać specjalnie wezwana do patrolowania ulic po zachodniej stronie granicy Weequahic z Irvington (gdzie minionej nocy zdewastowano, splądrowano i spalono do cna żydowski sklep monopolowy), oraz od południa, wzdłuż granicy z okręgiem Union i dwoma miasteczkami: Hillside (słynnego dla mnie ze sporej fabryki firmy Bristol-Meyers przy drodze numer dwadzieścia dwa, produkującej używany w naszym domu proszek do zębów Ipana, gdzie dzień wcześniej powybijano okna w synagodze) oraz Elizabeth (gdzie na przełomie wieków osiedlili się po emigracji z Europy rodzice mojej matki; gdzie – rzecz fascynująca dla dziewięciolatka – Fabryka Precli na Livingston Street zatrudniała podobno przy lepieniu precli głuchoniemych z całego stanu New Jersey i gdzie doszło do zbezczeszczenia grobów na cmentarzu świątyni B’nai Jeshurun, o parę przecznic od pola golfowego w parku Weequahic).

Tuż przed szóstą trzydzieści matka pobiegła na zebranie nadzwyczajne w Szkole Chancellor Avenue. Ja zostałem w domu, z poleceniem odebrania telefonu i przyjęcia rozmowy na koszt abonenta, gdyby ojciec zadzwonił z trasy. Państwo Cucuzza obiecali zaopiekować się mną do powrotu matki z zebrania – i faktycznie, matka nie zdążyła jeszcze zejść ze schodów, a Joey już gnał na górę, przeskakując po trzy stopnie, wysłany przez panią Cucuzza dla dotrzymania mi towarzystwa w czekaniu – bezowocnym, jak się okazało – na telefon zamiejscowy z informacją, że mój ojciec z bratem mają się dobrze i wkrótce dotrą do domu z Seldonem. Ponieważ Armia Stanów Zjednoczonych na czas stanu wojennego przejęła całą sieć firmy Bell Telephone do celów wojskowych, nieliczne linie międzymiastowe dostępne jeszcze cywilom były ustawicznie zablokowane – od ostatniej wiadomości ojca upłynęło czterdzieści osiem godzin.

Linia graniczna Newark-Hillside przebiegała zaledwie o kilkaset jardów na północ od naszego domu, więc przez cały wieczór, nawet przy zamkniętych oknach, słychać było krzepiący stukot kopyt policyjnych koni, przemierzających tam i z powrotem wzgórze Kerr Avenue, tuż za rogiem. A kiedy otworzyłem okno sypialni i, nadstawiając ucha, wychyliłem się w ciemniejącą boczną alejkę, mogłem śledzić ich odgłos, coraz słabszy, aż po kres Summit Avenue – tam, gdzie nasza ulica zmieniała nazwę na Liberty Avenue w Hillside. Liberty Avenue biegła przez całe Hillside, aż do drogi numer dwadzieścia dwa, która wiodła na zachód do okręgu Union, gdzie skręcała gwałtownie na południe, ku rozległym obszarom chrześcijańskiej ziemi nieznanej, z miasteczkami o iście anglosasko brzmiących nazwach: Kenilworth, Middlesex i Scotch Plains.

Nie były to przedmieścia Louisville, ale ja nigdy nie zapuściłem się dalej na zachód, i chociaż od wschodniej granicy Pensylwanii dzieliły mnie trzy okręgi stanu New Jersey, owej nocy piętnastego października zdołałem sam napędzić sobie strachu, snując koszmarne wizje antysemickiej furii, która z dzikim rykiem mknie kanałem drogi dwadzieścia dwa, wytryska na Liberty Avenue, stamtąd przelewa się wprost na Summit Avenue, w naszą boczną alejkę i po schodach kuchennych na górę, niczym fala potopu – całe szczęście, że na przeszkodzie jej stała krzepka zapora lśniących, wysokich w kłębach wierzchowców policji konnej Newark, których siła, szybkość i piękno zmaterializowały się za rogiem naszej ulicy dzięki czcigodnemu rabinowi Newark o szlachetnym nazwisku Prinz.

Joey, rzecz jasna, nie słyszał prawie wcale tego, co działo się na zewnątrz, więc biegał z pokoju do pokoju i wyglądał przez okna w obu końcach mieszkania, usiłując dojrzeć choćby fragment anatomii któregokolwiek z koni – koni rasy szlachetnej, o znacznie dłuższych nogach, smuklejszych, choć muskularnych korpusach i bardziej eleganckich, wydłużonych czaszkach, niż ta szkapa od pługa z sierocińca, która kopnęła mnie w głowę – i zoczyć umundurowanego policjanta, w obcisłej kurtce z dwurzędowym zapięciem na mosiężne guziki i z pistoletem w kaburze na biodrze.

Parę lat wcześniej ojciec zabrał w którąś niedzielę Sandy’ego i mnie do parku Weequahic na zawody w rzucaniu podkowami do celu i akurat zdarzyło się, że konny policjant galopował przez park w pogoni za złodziejem damskiej torebki – w realiach Newark była to scena jak z legendy o Królu Arturze. Przez parę dni potem chodziłem jak w transie, oczarowany rycerską galanterią jeźdźca. Na konnych policjantów dobierano najzgrabniejszych i najbardziej wysportowanych funkcjonariuszy – gdy byłem mały, hipnotyzował mnie sam widok takiego jeźdźca, który sunął majestatycznie ulicą, by wypisać komuś kwit parkingowy, a następnie, wychyliwszy się nisko z siodła, umieścić bilecik za wycieraczką przedniej szyby: ten jakże cielesny gest emanował wyniosłą pogardą dla ery mechanizmów. Na słynnych Czterech Rogatkach miasta dyżurowali konni policjanci, zwróceni twarzami w cztery strony świata – w soboty przyprowadzano tam mnóstwo dzieciaków, żeby obejrzały sobie wartownicze konie, pogłaskały je po beznosych nozdrzach, nakarmiły kostkami cukru, dowiedziały się, że jeden konny policjant wart jest czterech pieszych, i, rzecz jasna, zadały jeźdźcom sakramentalne pytania: „Jak ten konik ma na imię?”, „Czy on jest prawdziwy?”, „Z czego są zrobione jego kopyta?”. Czasami widywało się konia policyjnego uwiązanego na skraju rojnej peryferyjnej ulicy: potężny, tysiącfuntowy wałach, mierzący dobrze ponad sześć stóp, stał z niewzruszonym spokojem pod niebiesko-białym siodłem, oznaczonym inicjałami NP, z groźną długą pałką przytroczoną do boku, zblazowany jak najsłynniejsza gwiazda filmowa, a widoczny nieopodal policjant, który właśnie z niego zsiadł, w niebieskich bryczesach i czarnych oficerkach, z pornograficzną kaburą w kształcie przerośniętych męskich genitaliów, nieustraszony w gęstwie trąbiących samochodów, ciężarówek i autobusów, sygnalizował wprawnie ramionami, przywracając ład w ruchu zmierzających do miasta pojazdów. Funkcjonariusze ci mieli talent do wszystkiego – także, ku rozżaleniu mojego ojca, do wpadania galopem w strajkujący tłum i bezpardonowego rozpraszania demonstrantów – więc bliskość tych olśniewających herosów koiła moje nerwy przed nadciągającym kataklizmem.