W stołowym pokoju Joey zdjął aparat słuchowy i dał mi go, wręcz wcisnął, nie wiem dlaczego – słuchawkę, czarne pudełko mikrofonu, baterię i komplet kabli. Nie wiem, czemu doszedł do wniosku, że chciałbym dostać to urządzenie, zwłaszcza tego szczególnego wieczoru, ale faktem jest, że oto trzymałem je w dłoniach. Wyglądało jeszcze gorzej, o ile to możliwe, niż gdy było podłączone do ucha Joeya. Nie wiedziałem, czy Joey chce, żebym wypytał go o działanie aparatu, czy żebym go podziwiał, czy może rozmontował i zmontował na nowo. Okazało się, że chce, żebym go założył.
– Załóż – polecił mi swoim bezbarwnym, nosowym głosem.
– Po co? – krzyknąłem. – Nie będzie na mnie pasował!
– Na nikogo nie pasuje. Załóż.
– Kiedy nie wiem jak! – poskarżyłem się najgłośniej, jak umiałem, a wtedy Joey przypiął mi kasetkę mikrofonu do koszuli, baterię wepchnął do kieszeni moich spodni i sprawdziwszy podłączenie wszystkich kabli, zostawił mnie sam na sam z zadaniem umieszczenia w uchu wymodelowanej słuchawki. Zrobiłem to z zamkniętymi oczami, udając przed sobą, że słuchawka to muszla, a my jesteśmy nad morzem i Joey chce, żebym posłuchał szumu fal… ale i tak ledwo opanowałem mdłości, bo ślimakowaty przedmiot, który z trudem wpasowałem na miejsce, był jeszcze ciepły od wnętrza ucha Joeya.
– Okej, i co teraz?
Joey sięgnął ręką i jak nadzorca egzekucji włączający krzesło elektryczne, na którym siedziałem ja, Wróg Publiczny Numer Jeden, z wyraźną uciechą przekręcił gałkę umieszczoną pośrodku mikrofonu.
– Nic nie słyszę – powiedziałem.
– Poczekaj, aż zrobię głośniej.
– Czy ja ogłuchnę od noszenia tego? – Nagle wyobraziłem sobie, że jestem głuchoniemy i po kres swoich dni muszę tkwić w Elizabeth, lepiąc precle w tamtejszej wytwórni.
Joey uśmiał się serdecznie, gdy to usłyszał, chociaż mnie wcale nie było do żartów.
– Wiesz co? – powiedziałem mu. – Ja już nie chcę się w to bawić. Nie teraz, kiedy w mieście dzieją się różne niezbyt miłe rzeczy.
Ale Joeya nie obchodziły niezbyt miłe rzeczy dziejące się w mieście – może dlatego, że był katolikiem i nic mu nie zagrażało, a może po prostu dlatego, że był chłopcem, któremu niczego nie można odmówić.
– Wiesz, co powiedział ten złodziej, co nam to sprzedał? – spytał po chwili. – Nawet nie był doktorem, ale i tak urządził mi zakichany test. Wyjął zegarek kieszonkowy, przytknął mi do ucha i pyta: „Słyszysz, Joey, jak tyka?”, a ja trochę słyszałem, więc odsunął się dalej i znów pyta: „A teraz słyszysz?”, no i wtedy już nie słyszałem, to zapisał na kartce jakieś numerki. Potem wyjął z kieszeni dwie półdolarówki, i jeszcze raz to samo. Brzęknął mi nimi koło ucha i pyta: „Słyszysz, Joey, jak monety brzęczą?”, potem cofnął się i widziałem, że pobrzękuje monetami, ale już tego nie słyszałem. „Tak samo”, powiedziałem mu, i znów coś zanotował. Potem siadł i gapił się długo w swoje notatki, aż w końcu wyjął z szuflady to blaszane gówno. Założył mi je i mówi do ojca: „To rewelacyjny Model. Pański syn będzie teraz słyszał, jak trawa rośnie”.
To rzekłszy, Joey zaczął podkręcać gałkę, aż usłyszałem szum wody napuszczanej do wanny – a tą wanną byłem ja. Potem przekręcił bardzo energicznie – i rozległ się piekielny grzmot – Przestań! – krzyknąłem. – Wystarczy!
Ale Joey skakał z uciechy po pokoju, więc wyszarpnąłem sobie słuchawkę z ucha, porażony nagłą myślą, że – jakby nie dość było aresztowania burmistrza La Guardii, prezydenta Roosevelta, a nawet rabina Bengelsdorfa – mój nowy sąsiad z dołu wcale nie jest fajniejszy od poprzedniego. Wtedy właśnie postanowiłem uciec po raz drugi. Za mało miałem jeszcze doświadczenia z ludźmi, żeby wiedzieć, że na dłuższą metę nikt nie jest fajny, nawet ja sam. Najpierw nie cierpiałem Seldona z parteru, teraz nie cierpiałem Joeya z parteru, i postanowiłem, że ucieknę od nich obu. Ucieknę, zanim Seldon do nas przyjedzie, zanim dopadną nas antysemici, zanim przywiozą ciało pani Wishnow i będę musiał iść na pogrzeb. Pod osłoną konnej policji ucieknę jeszcze tej nocy od wszystkiego, co zrobiłem, i wszystkiego, czego nie zrobiłem, by rozpocząć nowe życie jako chłopiec nikomu nieznany. Wiedziałem przy tym doskonale, dokąd mam uciekać – do Elizabeth, do fabryki precli. Napiszę tam, że jestem głuchoniemy. Dadzą mi pracę przy lepieniu precli, nie będę się odzywał, udam, że nic nie słyszę, i nikt nigdy nie dowie się, kim jestem.
– Słyszałeś, że jeden chłopak wypił krew z konia?
– Z jakiego konia?
– Od Świętego Piotra. Zakradł się po nocy na farmę i upił z konia całą krew. Szukają go.
– Kto?
– Chłopaki. Nick. I jego kumple. Starsze chłopaki.
– Kto to jest Nick?
– Taki jeden z sierocińca. Ma osiemnaście lat. A ten, co to zrobił, to Żyd, tak samo jak ty. Oni wiedzą na pewno, że to Żyd, i zobaczysz, że go dorwą.
– Ale jak on mógł wypić końską krew?
– Żydzi piją krew.
– Co ty wygadujesz. Ja nie piję krwi. Sandy nie pije krwi. Moi rodzice nie piją krwi. Nie znam nikogo, kto by pił krew.
– A tamten chłopak pije.
– Tak? A jak on się nazywa?
– Nick jeszcze tego nie wie. Ale go szukają. Nie martw się, znajdą na pewno.
– I co mu wtedy zrobią, Joey? Wypiją jego krew? Żydzi nie piją krwi. Takie gadanie to głupota.
Oddałem mu aparat słuchowy – dopisując w myśli Nicka do listy spraw i osób, od których muszę uciec – a Joey po chwili znów zaczął biegać od okna do okna, próbując dojrzeć policyjne konie, aż wreszcie nie wytrzymał wykluczenia ze spektaklu – który w jego mniemaniu był atrakcją na miarę cyrku Buffalo Bill’s Wild West Show, gdyby ten nagle zjechał i rozbił swój wielki namiot naprzeciwko naszego domu – zerwał się, wybiegł na schody, i tyle go widziałem. Chodziły plotki, że jeden z koni policyjnych w Newark żuje tytoń, jak gliniarz, który na nim jeździł, i potrafi dodawać liczby, wystukując sumę przednim kopytem – Joey przechwalał się później, że widział go w naszej okolicy: był to koń z Ósmego Rewiru, wabił się Ned i pozwalał dzieciakom huśtać się na swoim ogonie, wcale ich przy tym nie kopiąc. Może faktycznie widział słynnego Neda, może w sumie dezercja mu się opłaciła. Niemniej jednak za to, że mnie opuścił tamtego wieczoru i że nie wrócił, przedkładając umiłowanie emocji nad polecenie matki, został surowo ukarany nazajutrz rano, gdy ojciec po powrocie z pracy złoił mu zadek czarnym pasem od służbowego zegara.