Podróż na trasie półtora tysiąca mil była dla Sandy’ego przygodą życia. Dla ojca okazała się czymś znacznie donioślejszym – jego prywatną bitwą o Guadalcanal, jego kontrofensywą belgijską. Mając czterdzieści jeden lat, był za stary na powołanie do wojska, gdy w grudniu tego roku, po kompromitacji polityki Lindbergha, upadku Wheelera i powrocie Roosevelta do Białego Domu, Ameryka przystąpiła wreszcie do wojny przeciwko mocarstwom Osi, więc tylko dzięki wyprawie do Kentucky poznał namiastkę strachu, zmęczenia i fizycznych udręk żołnierza frontowego. W wysokim stalowym kołnierzu ortopedycznym, z dwoma pękniętymi żebrami, szwem na twarzy i kompletem wyszczerbionych zębów – wioząc w schowku na rękawiczki zapasowy pistolet pana Cucuzzy, do o-brony przed ludźmi, którzy zamordowali już stu dwudziestu dwóch Żydów w tych dokładnie rejonach kraju, ku którym wiodła ich trasa – przejechał siedemset pięćdziesiąt mil do Kentucky, zatrzymując się tylko, żeby zatankować i skorzystać z toalety. Potem przespał się pięć godzin u Mawhinneyów, zjadł coś i ruszył w drogę powrotną, tym trudniejszą, że w ranę pod szwem wdała się bolesna infekcja, a na tylnym siedzeniu auta jechał trawiony mdłościami i gorączką Seldon, który nieustannie majaczył o matce i uciekał się niemal do sztuk magicznych, by przywrócić ją do życia.
Podróż w tamtą stronę trwała niewiele ponad dobę, za to z powrotem jechali trzy razy dłużej, zatrzymując się co chwila, żeby Seldon mógł zwymiotować na skraju drogi albo spuścić spodnie i kucnąć w rowie, a na domiar złego, na niewielkim obszarze w promieniu dwudziestu mil od Charleston w Wirginii Zachodniej (gdzie zgubili drogę i krążyli bezradnie w kółko, zamiast jechać na wschód, a potem na północ do Marylandu) samochód psuł się aż sześć razy w ciągu jednego dnia z kawałkiem: raz wśród torów kolejowych, linii wysokiego napięcia i potężnych pasów transmisyjnych liczącego dwustu mieszkańców miasteczka Alloy, gdzie olbrzymie hałdy rudy żelaza i krzemu otaczały zabudowania fabryczne Zakładów Spółki Elektro-Metalurgicznej; raz w pobliskim miasteczku Boomer, gdzie z ulicznych koksowników buchały tak wysokie płomienie, że mój ojciec, stojąc po zachodzie słońca na środku nieoświetlonej jezdni, był w stanie przy ich blasku czytać mapę drogową (inna sprawa, że pomylił trasę); raz w Belle, kolejnej przemysłowej mieścinie z piekła rodem, gdzie wyziewy z fabryki amoniaku Du Ponta niemal ścięły ich z nóg, gdy wysiedli z auta, żeby o-tworzyć maskę i sprawdzić, co znów nawaliło; raz w Charleston Południowym, mieście, które Seldonowi wydało się „potworem”, z powodu kłębów pary i dymu, spowijających place przeładunkowe, ponurych magazynów i podłużnych, ciemnych dachów, poczerniałych od sadzy fabryk; i dwa razy na obrzeżach Charleston, stolicy stanu Wirginia Zachodnia. Tam około północy, aby wezwać pomoc drogową, ojciec musiał przejść przez nasyp kolejowy i zgramolić się po wysypisku do mostu, przerzuconego nad rzeką, wzdłuż której cumowały barki węglowe, pogłębiarki i holowniki, by poszukać na bulwarze jakiejś knajpy z płatnym telefonem, a tymczasem dwaj chłopcy zostali sami w aucie, po drugiej stronie nadrzecznej drogi od ciągnących się w nieskończoność, chaotycznych zabudowań i urządzeń fabrycznych – szop, wiat, blaszanych baraków, odkrytych wagonów z węglem, dźwigów, szybów załadunkowych, ażurowych żelaznych wież, pieców elektrycznych, buchających żarem palenisk, przysadzistych kontenerów i wysokich parkanów – należących, jeśli wierzyć szyldowi wielkości bilbordu, do „Największej w świecie Wytwórni Siekier, Toporów i Kos”.
Ta fabryka, wytwarzająca niezliczone ostre narzędzia, zachwiała do reszty równowagą psychiczną Seldona – o świcie biedak zaczął wrzeszczeć, że zaraz oskalpują go Indianie. I, o dziwo, nie było to całkiem niedorzeczne, bo nawet człowiekowi przytomnemu na umyśle mogła nasunąć się analogia z nieproszonymi białymi osadnikami, którzy pierwsi sforsowali barierę Appalachów, wkraczając na ulubione tereny myśliwskie indiańskich plemion Delaware i Algonquin – tyle że tym razem, zamiast obcych, dziwacznych białych ludzi, znieważających tubylców swoją zaborczością, w okolicy zjawili się obcy, dziwaczni Żydzi, prowokujący przez samą swoją obecność. A zawziętymi obrońcami tych ziem przed uzurpacją, bojowymi stróżami tradycyjnego stylu życia, byli teraz nie Indianie pod wodzą wielkiego Tecumseha, tylko prawi amerykańscy chrześcijanie, podjudzeni przez urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Był już piętnasty października – w ten sam czwartek aresztowano w Nowym Jorku burmistrza La Guardię, zamknięto Pierwszą Damę w szpitalu Waltera Reeda, „zatrzymano” FDR wraz z „Rooseveltowskimi Żydami” – rzekomymi autorami planu porwania Lindbergha-ojca, w Waszyngtonie aresztowano rabina Bengelsdorfa, a ciotka Evelyn oszalała w naszej piwnicznej komórce. Mój ojciec z Sandym szukali wówczas w górach Wirginii Zachodniej jedynego w tym okręgu licencjonowanego lekarza (odrzuciwszy proponowane usługi licencjonowanego cyrulika), który dałby Seldonowi coś na uspokojenie. Wreszcie znaleźli go przy nieutwardzonej wiejskiej drodze: miał z siedemdziesiąt lat i na odległość cuchnął whisky. Ten dobrotliwy, dziarski, stary „doktorek” prowadził wiejską przychodnię w małym drewnianym domku, a pacjenci, którzy czekali w kolejce na werandzie, byli, jak opowiadał mi później Sandy, najnędzniejszą zbieraniną białych obdartusów, jakich można sobie wyobrazić. Doktor uznał, że główną przyczyną delirium Seldona jest odwodnienie, i kazał mu przez godzinę bez przerwy pić chochlą wodę ze studni, znajdującej się koło potoku za domem. Przy okazji ściągnął ropę z zainfekowanej rany na twarzy mojego ojca, żeby zapobiec zakażeniu krwi, które w owych czasach, gdy dopiero co odkryte antybiotyki nie były jeszcze powszechnie dostępne, rozprzestrzeniłoby się zapewne na cały organizm i zabiło ojca, zanim zdążyłby wrócić do domu. Bystry stary diagnosta okazał jednak mniejszy talent przy ponownym zszywaniu rany, skutkiem czego ojciec do końca życia nosił na policzku szramę, która wyglądała jak pamiątka po studenckim pojedynku w Heidelbergu. Z czasem zacząłem w niej widzieć nie tylko dowód trudów owej wyprawy, ale i trwałe piętno szalonego stoicyzmu mojego rodzica. Gdy dojechał wreszcie do Newark, był tak wycieńczony gorączką, dreszczami i uporczywym kaszlem, nie mniej złowróżbnym niż kaszel pana Wishnowa, że pan Cucuzza prosto z kuchni, gdzie ojciec zemdlał przy stole, zawiózł go do szpitala Beth Israel – stwierdzono zapalenie płuc, które omal nie skończyło się śmiercią. Mojego ojca jednak nic nie mogło powstrzymać, dopóki nie uratował Seldona. Miał naturę ratownika, a sieroty stanowiły jego specjalność. Uważał, że o wiele boleśniejszym wykorzenieniem niż przymusowa przeprowadzka do Union czy Kentucky jest utrata rodziców i los sieroty. Na dowód przypominał nam, co stało się z Alvinem. Albo z jego szwagierką po śmierci babci. Nikt nie powinien być pozbawiony matki i ojca. Człowiek bez rodziców jest podatny na manipulacje i wpływy – jest wykorzeniony i podatny na wszelkie niebezpieczeństwa.
Sandy, czekając na ojca, siedział na barierce werandy wiejskiej przychodni i szkicował pacjentów – wśród nich trzynastoletnie dziewczę imieniem Cecile. Przez ostatnie dwa lata mój przedwcześnie dojrzały brat był już trzema różnymi chłopcami, lecz przy całej swej niezłomności, w żadnej z ról – nawet gdy osiągał mistrzostwo – nie potrafił zadowolić rodziców: nie podobało im się, kiedy zaczął działać na rzecz Lindbergha jako pokazowy młody mówca ciotki Evelyn i główny autorytet stanu New Jersey w kwestii hodowli tytoniu; nie podobało im się, gdy porzucił Lindbergha, zajął się dziewczętami i z dnia na dzień został najmłodszym donżuanem w okolicy, a teraz, mimo iż tak niedawno pilotował ojca na ochotnika przez ćwierć kontynentu do farmy Mawhinneyów – w nadziei, że tym popisem dzielności odzyska utracony prestiż starszego syna i powróci na łono rodziny, od której został oderwany – na dobrą sprawę przekreślał swoje szanse, zabawiając się czynnością w jego mniemaniu czysto „artystyczną”, czyli rysowaniem powabnej Cecile. Kiedy ojciec – ze świeżym opatrunkiem na policzku – wyszedł od doktora i zobaczył, czym Sandy się zajmuje, ściągnął go z barierki za pasek spodni, razem ze szkicownikiem i ołówkiem, zwlókł z werandy na ulicę i wepchnął do samochodu.