Выбрать главу

– Czyś ty zwariował? – szeptał, spoglądając wściekle na mojego brata znad kołnierza ortopedycznego. – Czyś ty zgłupiał do reszty, żeby rysować tę dziewczynę?

– Rysowałem tylko jej twarz – usprawiedliwiał się Sandy, przyciskając szkicownik do piersi, bo było to oczywiste kłamstwo.

– Wszystko mi jedno! Nie słyszałeś nigdy o Leo Franku? Nie słyszałeś o Żydzie, którego zlinczowali w Georgii za małą robotnicę z fabryki? Przestańże ją rysować, do cholery! Przestań w ogóle rysować tych ludzi! Oni nie lubią być rysowani – nie widzisz tego? Jechaliśmy do Kentucky po tego chłopaka, bo spalili mu matkę w samochodzie! Na litość boską, schowaj gdzieś ten głupi blok i przestań mi raz na zawsze rysować dziewczyny!

Znalazłszy się z powrotem na szosie, nie mieli pojęcia, że Filadelfia (do której ojciec miał nadzieję dotrzeć o świcie siedemnastego października) obstawiona jest czołgami i oddziałami Armii Stanów Zjednoczonych; ojciec nie przeczuwał też, że stryjek Monty, głuchy na błagania mojej matki i nieczuły na wszelkie cudze kłopoty, zwolnił go z pracy za trwającą już drugi tydzień nieobecność. Ojciec wybrał opór, rabin Bengelsdorf wybrał kolaborację, a stryjek Monty wybrał siebie.

W drodze do okręgu Boyle i farmy Mawhinneyów, ojciec z San-dym przecięli na ukos całe New Jersey aż do Camden, przez rzekę Delaware przejechali do Filadelfii, stamtąd na południe do Baltimore, i dalej, kierując się na zachód i znów na południe, wzdłuż Wirginii Zachodniej, do granicy ze stanem Kentucky: tam, po przejechaniu jakichś stu mil, dotarli do Lexington, a następnie, koło miejscowości o nazwie Versailles, skręcili znów na południe, ku falistym wzgórzom okręgu Boyle. Matka śledziła ich trasę na składanej mapie z mojej encyklopedii, obejmującej czterdzieści osiem stanów USA i dziesięć prowincji Kanady. Rozkładała tę mapę na kuchennym stole i wpatrywała się w nią, ilekroć ogarnął ją niepokój, a tymczasem na drodze Sandy, uzbrojony w latarkę na godziny jazdy po ciemku, sprawdzał kurs na mapie drogowej firmy Esso i czujnym okiem wypatrywał podejrzanych osobników, zwłaszcza podczas przejazdów przez ponure mieściny z jedną ulicą, których nazw mapa nawet nie podawała. Poza sześcioma awariami samochodu w drodze powrotnej, Sandy naliczył co najmniej tyle samo na terenie Wirginii Zachodniej, gdzie ojciec – któremu stale coś się nie podobało: a to jadąca z tyłu zdezelowana ciężarówka, a to furgonetki zaparkowane byle jak pod przydrożnym saloonem, a to chłopak w kombinezonie na stacji benzynowej, który napełnił im bak, spojrzał na tablicę rejestracyjną i splunął na ziemię, przyjmując pieniądze – kazał Sandy’emu za każdym razem otwierać schowek na rękawiczki i wyjmować zapasowy pistolet pana Cucuzzy, po czym jechał dalej z bronią na kolanach, odgrażając się tak hardo, jakby (chociaż przedtem nigdy w życiu nie użył broni palnej) miał w razie potrzeby bez wahania pociągnąć za cyngiel.

Sandy, który zaraz po powrocie do domu wyrysował z pamięci swoje młodzieńcze arcydzieło – obrazkową historię swojej wielkiej wyprawy w głąb surowego amerykańskiego świata – przyznał, że bał się okrutnie przez cały prawie czas: bał się, gdy jechali przez miasta, gdzie członkowie Ku-Klux-Klanu czyhali niechybnie na żydowskich śmiałków nieopatrznie zapuszczających się w ich tereny, ale strach nie opuszczał go także po wyjeździe z tych złowrogich miast, gdy minąwszy spłowiałe bilbordy, maleńkie stacje benzynowe i ostatnie baraki, zamieszkane przez najnędzniejszą biedotę – owe chwiejne drewniane konstrukcje, precyzyjnie od wzorowane na rysunkach Sandy’ego, podparte na wszystkich czterech rogach osuwającymi się pryzmami kamieni, z wyciętymi otworami zamiast okien i koślawymi, kruszącymi się kominami z boku lichego dachu, którego obluzowane gonty przytrzymane były tu i ówdzie cegłami – wjeżdżali w obszar tak zwanej przez ojca „dzikiej przyrody”. Sandy bał się, gdy pędząc pustą szosą, mijali krowy, konie, stodoły i silosy; bał się, gdy pięli się górskimi serpentynami, nieodgrodzonymi od przepaści nasypem ani barierką; bał się, gdy asfaltowa nawierzchnia przechodziła w żwirową drogę i otaczał ich zewsząd gęsty las, niczym pionierskich odkrywców, Lewisa i Clarka. A najbardziej przerażało go to, że w samochodzie nie ma radia i nie wiadomo, czy zabijanie Żydów ustało, czy też on z ojcem zmierzają prosto w apogeum morderczej nagonki na takich ludzi jak my.

Mój brat nie bał się w tej podróży chyba tylko tego, co tak przeraziło ojca na werandzie u doktora: rysowania portretu młodej góralki z Wirginii Zachodniej, która zauroczyła go swoją urodą. Dziewczynka, jak się okazało, była dokładnie w wieku słynnej na cały kraj „małej robotnicy z fabryki”, zamordowanej jakieś trzydzieści lat wcześniej w Atlancie przez swojego żydowskiego zwierzchnika, żonatego biznesmena Leo Franka, lat dwadzieścia dziewięć. Głośna sprawa nieszczęsnej Mary Phagan – którą znaleziono martwą, z pętlą na szyi, na podłodze piwnicy fabryki ołówków, a która wcześniej zgłosiła się do gabinetu Franka po kopertę z wypłatą – trafiła w roku tysiąc dziewięćset trzynastym na pierwsze strony wszystkich gazet, zarówno Północy, jak i Południa. W tym czasie mój ojciec był wrażliwym dwunastolatkiem, który świeżo porzucił szkołę i chcąc pomóc w utrzymaniu rodziny, podjął pracę w fabryce kapeluszy w East Orange, gdzie udzielono mu pierwszorzędnej edukacji w dziedzinie potocznych uprzedzeń, zaliczając na zawsze do grona tych, którzy ukrzyżowali Chrystusa. Po skazaniu Franka (na podstawie wątpliwych poszlak, których dzisiaj nikt już nie traktuje poważnie), jego współwięzień z celi u-rósł do rangi stanowego bohatera za to, że poderżnął mu gardło, omal nie wyprawiając na tamten świat. W miesiąc później dzieła dopełnił lincz, przeprowadzony przez szacownych obywateli, którzy porwali Franka z więzienia i – ku satysfakcji kolegów ojca z fabrycznego wydziału – powiesili „sodomitę” na drzewie w mieście Marietta w stanie Georgia (rodzinnej miejscowości Mary Phagan), ku przestrodze innym „żydowskim libertynom”: niech się trzymają z dala od Południa i chrześcijańskich kobiet.

Przypadek Franka był, oczywiście, tylko drobnym fragmentem historii, która podsycała poczucie zagrożenia mojego ojca w wiejskim zaścianku Wirginii Zachodniej, popołudniem piętnastego października czterdziestego drugiego roku. Korzenie tej historii sięgają znacznie głębiej w przeszłość.

I tak Seldon zamieszkał z nami. Gdy wszyscy trzej wrócili bezpiecznie do Newark z Kentucky, Sandy przeniósł się na oszkloną werandę, a Seldon zajął miejsce Alvina i ciotki Evelyn, czyli łóżko obok mojego, wielokrotnie wstrząsane szatańskimi niegodziwościami Lindberghowskiej Ameryki. Tym razem nie było kikuta, którym mógłbym się zaopiekować. Kikutem był sam Seldon, dla którego przez dziesięć miesięcy – do czasu, aż wzięła go do siebie zamężna siostra matki z Brooklynu – ja stanowiłem protezę.