Jellinek zamknął skrytkę, wziął lampę i poszedł w stronę drzwi. Rozpostartą na płask dłonią uderzał o nie z niecierpliwością tak długo, dopóki nie usłyszał, że kustosz obraca klucz w zamku. Popchnął drzwi, odsunął zaspanego strażnika na bok i ruszył szybko – podczas gdy ten pośpiesznie zamykał drzwi – w kierunku schodów. Trzymana przez kardynała lampa rzucała niespokojne cienie. Przed jego oczyma tańczyły dziwne postaci, Sybille, piękne w swej młodości i starsze wiekiem, brodaci prorocy, potężnie, muskularnie zbudowany Adam i podniecająca Ewa, którą kochał, tak jak jakiś student kocha występującą na scenie primadonnę – beznadziejnie i tylko z oddali. W ten korowód wskoczył nagle również i Noe, otoczony przez Sema, Chama i Jafeta, Judyta zasłaniająca swą twarz i pewny siebie Dawid wymachujący mieczem. Święta Dziewico Mario! Co wpisał w swoje freski niewidzialnym atramentem Michelangelo, ten geniusz i diabeł zarazem? Czy za tymi alegorycznymi figurami czai się antychryst? Co oznacza „A” na pergaminie, który czyta Joel, prorok tak doskonale przypominający swym wyglądem Bramante? Jakie znaczenie ma ów anioł, zapalający oliwną lampkę Sybilli Erytrejskiej, która miała przepowiedzieć Sąd Ostateczny? Pogrążona w myślach, piękna i bogato odziana, przerzuca karty księgi, dokładnie tak samo jak Sybilla z Cumae, która stara i koścista, a mimo to potężniejszej budowy od wszystkich pozostałych, szuka prawdy w swoich pozieleniałych foliałach. I prorok Ezechiel, w turbanie, ze zwojem papirusu; jaką tajemnicę kryją w sobie „L” i „U” wypisane na nim? Albo Daniel; czy w jego zwoju zawarta jest owa boska prawda? Jakiż piękny sen ukrywa się pod postacią Sybilli Delfickiej, dokąd biegnie jej pełne lęku spojrzenie?
Kardynał szedł słabo oświetlonymi korytarzami w stronę Kaplicy Sykstyńskiej; przed jego oczami pojawił się w końcu prorok Jeremiasz, postać tragiczna i smutna zarazem, której Michelangelo bez wątpienia badał rysy swej własnej, szorstkiej fizjonomii. Czarne kanciaste brwi, długi chrząstkowaty nos, kwadratowy podbródek i poprzeczna kreska ust – prorok z wymalowanym na twarzy smutkiem człowieka znającego prawdę. Tak, tam powyżej Sądu Ostatecznego musi znajdować się klucz do całej tajemnicy. Kardynał przyśpieszył kroku.
Siedział tam wysoko, przedwcześnie podstarzały, rozmyślający nad sytuacją bez wyjścia, w jakiej się znalazł, zakrywający szerokimi plecami dwóch dziwacznych geniuszy; jednego, stojącego po lewej stronie, starzejącego się, zaskakująco podobnego do Sybilli Delfickiej, jak gdyby za jednym zamachem postarzał się o cały wiek, z odwróconą w bok twarzą zdradzającą ból, i drugiego, po prawej stronie, geniusza młodzieńczo pełnego siły, z nakrycia głowy i profilu przypominającego Savonarolę. Wskazówka? Do czego prowadząca?
Kardynał, ciężko dysząc, pośpiesznie zszedł po wąskich kamiennych schodach i ostrożnie, jakby nie chciał przeszkadzać w dziele stworzenia, otworzył prawe skrzydło drzwi prowadzących do uświęconego miejsca. Listopadowe światło wpadało do środka przez wysoko umieszczone okna, nadając blask geometrii wspaniałej posadzki. Dzieło Michelangela skryło się w miękkim półmroku i tylko tu i ówdzie z ciemności wyłaniało się czyjeś wyprostowane ramię czy trudne do rozpoznania oblicze. Kardynała ogarnęły nieomal skrupuły, gdy miał dotknąć kontaktu, by włączając reflektory bezgłośnie nadać pełny blask kolorom malowidła. Reflektory te umieszczone były na dolnych krawędziach okien i skierowane na posadzkę. Odbite od niej sztucznie światło padało na sklepienie, pokonując tę samą, okrężną drogę co światło dzienne.
Błysk zapalających się reflektorów podobny był niemal do aktu stworzenia z Genesis, kiedy to Bóg rzekł: Niech się stanie światłość. I stała się światłość. I widział Bóg, że światłość była dobra. Oddzielił tedy Bóg światłość od ciemności.
Od marmurowej balustrady chóru wzrok kardynała powędrował mimo woli w górę, by po raz tysięczny obejrzeć dzieło stworzenia, zwiastuna Wybawiciela – proroka Jonasza, oddzielenie światła od ciemności, Boga tworzącego gwiazdy i życie roślinne, oddzielenie wody od lądu i wyprostowany palec Boga Ojca przydającego Adamowi duszę, ukrytą z tyłu Ewę obudzoną do życia, i w końcu tę parę zwiedzioną przez węża. Podczas oglądania tych scen rozbolał go kark; kardynał cofnął się wolno o kilka kroków, nie spuszczając jednakże wzroku ze sklepienia, przez jego głowę zaś przemknęło zdanie z listu Michelangela o siedmiu papieżach zaślepionych własną wspaniałością, trzymających z pychą prosto swe zacietrzewione głowy, zamiast przechylić je do tyłu, by patrzeć i dojrzeć. Nagle w jego polu widzenia pojawił się Noe składający ofiarę po przetrwanym szczęśliwie potopie, i w końcu sam potop, pływająca po wodach świątynia, sobkowie i egoiści na przeludnionej wyspie, która nie daje szansy przeżycia nawet ludziom wielkodusznym i pełnym miłości.
Kardynał zatrzymał się; jakże często uważnie przyglądał się temu dziełu stworzenia, patrząc nań ze zdumieniem i usiłując odczytać jego sens. Nigdy jednak do tej pory nie zauważył, że została tu przestawiona chronologia. Dlaczego Michelangelo namalował scenę ofiary dziękczynnej przed potopem? Genesis 8,20: „Wtedy zbudował Noe ołtarz Panu i wziął z każdego bydła czystego i z każdego ptactwa czystego, i złożył je na ofiarę”. Za to w Genesis 7,7 napisano: „Wszedł więc Noe z synami swymi i żoną swoją i żonami synów swoich do arki przed wodami potopu”. Scena ta kończyła się gwałtownie obrazem pijaństwa Noego; upojony winem śpi nago w swoim namiocie, wyśmiewany przez swego syna Chama i przykrywany przez Sema i Jafeta, stojących obok ojca z odwróconymi twarzami.
Mówi się, że Michelangelo zaczął malować swój cykl po tej właśnie stronie, odwracając przebieg aktu stworzenia, i wydaje się, iż rozmyślnie popełnił kilka błędów. Florentyńczyk znał dobrze Stary Testament, za to Nowy spotykał się u niego z niezrozumiałą rezerwą, graniczącą nieomal z negacją. Uważny obserwator sykstyńskich fresków mógł zauważyć z rozczarowaniem, że Michelangelo pozostawił sceny z Nowego Testamentu innym: Perugino namalował chrzest Chrystusa, Ghirlandaio powołanie apostołów, Rosselili „Ostatnią Wieczerzę” i „Kazanie na Górze”, Botticelli zaś „Kuszenie Chrystusa”. Michelangelo natomiast, niech Bóg ma w opiece jego duszę, niemal całkowicie zignorował Jezusa Chrystusa.
W Kaplicy Sykstyńskiej istniało tylko jedno przedstawienie Chrystusa pochodzące z ręki Michelangela; był to obraz Jezusa jako sędziego na Sądzie Ostatecznym. Kardynał z pokorą podszedł do wysokiej ściany, której niebieski kolor oddziaływał na widza jak ciąg powietrza, wir, jaki każdego, kto zbliża się do Apokalipsy wciąga do środka, obraca we wszystkie strony, każe unosić się z prądem coraz większego strachu, gdy człowiek usiłuje dłużej opierać się temu widokowi z oddali. Z każdym krokiem kardynała zbliżającym go do ściany ów lęk się zmniejszał, podobnie jak traciły swój pełen namiętności niepokój postaci Michelangela, im bardziej zbliżały się do rozgniewanego Sędziego Świata. Czyżby ten muskularny tytan, którego podniesiona prawica mogła rzucić na ziemię każdego Goliata, był owym zmartwychwstałym Chrystusem, tak jak poucza o tym Kościół? A może ten bohater był obrazem owego mężczyzny, który podczas Kazania na Górze powiedział: „Błogosławieni ubodzy w duchu! Albowiem ich jest królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy się smucą! Albowiem oni pocieszeni będą. Błogosławieni cisi! Albowiem oni posiądą ziemię. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości! Albowiem oni będą nasyceni. Błogosławieni miłosierni! Albowiem oni miłosierdzia dostąpią”.
Setki lat przed Michelangelo, i wiele pokoleń po nim, Jezus Chrystus przedstawiany był zawsze jako uosobienie łagodności i dobroci; ponadczasowa, szlachetna postać, dostojna, brodata i święta. Ale nawet jedwabiste, sztuczne światło nie mogło nadać temu Chrystusowi – kardynał zatrzymał się na najniższym stopniu ołtarza – choćby pozoru pełnego łaskawości Boga. Ten tutaj spoglądał nieruchomo, pełen surowości na Ziemię, nie pozwalając zajrzeć w swe oczy patrzącemu do góry człowiekowi, potężny, nagi i piękny w sile swych muskułów jak grecki bóg. Już samo zewnętrzne piękno zdradzało jego boskie pochodzenie – był niczym Zeus, potężny Herkules, przymilny Apollo. Apollo? Czyż ten Jezus Chrystus nie był zaskakująco podobny do Apolilina z Belwederu, owego antycznego marmurowego boga, niegdyś ożywionego w brązie na ateńskiej agorze, który później niewiadomymi drogami dotarł do Rzymu, gdzie papież Juliusz ustawił go na dziedzińcu pośród innych posągów? Jezus Apollinem? Cóż to za straszliwego figla spłatał tutaj Michelangelo Bounaroti?