Выбрать главу

Kardynał opuścił kaplicę tą samą drogą, jaką przyszedł. Wbiegał tak szybko po schodach do góry, iż w pewnej chwili dostał zawrotu głowy. Właściwie mógł iść tędy nawet we śnie, ale nigdy ta droga nie wydała mu się taka długa, tak trudna i pełna tajemniczych przeszkód. W jego głowie rozbrzmiewał huk przypominający dźwięk chcących nawzajem zagłuszyć się puzonów. Bez jego woli, jak gdyby wdzierał się w jego myśli czyjś obcy głos, usłyszał słowa Apokalipsy: „I widziałem innego potężnego anioła zstępującego z nieba, odzianego w obłok, z tęczą wokół głowy, którego oblicze jaśniało jak słońce, nogi zaś jego były jak słupy ognia. A w ręku swoim miał otwartą książeczkę. I postawił prawą nogę swoją na morzu, lewą zaś na lądzie. I krzyknął głosem donośnym jak ryk lwa. A na jego krzyk odezwało się głośno siedem grzmotów. A gdy przebrzmiało siedem grzmotów, chciałem pisać; lecz usłyszałem głos z nieba mówiący: Zapieczętuj to, co powiedziało owych siedem grzmotów, a nie spisuj tego!”

I kiedy tak z napięciem wsłuchiwał się w siebie, czekając, czy głos odezwie się znowu, kardynał dotarł do czarnych drzwi prowadzących do archiwum. Były zamknięte. Uderzał w nie łokciami tak długo, aż poczuł ból. Przestał w końcu wyczerpany i zaczął nadsłuchiwać. Głos pojawił się znowu, głos z Apokalipsy Jana, czysty i prawdziwie nieludzki w swej nierealności: „Idż, weź księgę otwartą, którą ma w ręku anioł stojący na morzu i lądzie”. Na co anioł rzekł: „Weź i zjedz ją; gorzkością napełni żołądek twój, lecz w ustach twoich będzie słodka jak miód”. Więcej nic już nie usłyszał.

Brygadzista grupy sprzątaczek znalazł kardynała rano, około godziny czwartej trzydzieści, leżącego przed drzwiami Tajnego Archiwum Watykanu. Kardynał oddychał jeszcze.

2. Nazajutrz po święcie Trzech Króli

Pierwszą rzeczą, jaką kardynał dostrzegł w mlecznobiałej mgle, były wielkie skrzydła jakiegoś fantastycznego ptaka, poruszające się bezszelestnie. Stopniowo mgła przed jego oczami zaczęła się rozwiewać, usłyszał zbliżające się głosy.

– Eminecjo, czy ksiądz mnie słyszy? – do uszu Jellinka zaczęły docierać z naciskiem powtarzane słowa. – Czy ksiądz mnie słyszy, Eminencjo?

– Tak – odpowiedział kardynał, rozpoznając teraz wyraźnie biały kornet siostry szpitalnej, sztywne płótno otaczające nieco poczerwieniałą twarz.

– Wszystko w porządku, Wasza Eminencjo! – odezwała się uprzedzając jego pytanie zakonnica. – Wasza Eminencja tylko zemdlał.

– Zemdlałem?

– Znaleziono Waszą Eminencję nieprzytomnego przed wejściem do Tajnego Archiwum. Teraz jest Wasza Eminencja w Fondo Assistenza Sanitaria *. O zdrowie Waszej Eminencji troszczy się osobiście professore Montana. Wszystko jest już w porządku.

Wzrok kardynała przesunął się wzdłuż cienkiej rurki wychodzącej spod opatrunku na łokciu i biegnącej do szklanego pojemnika wiszącego na lśniącym chromem statywie. Druga rurka wychodziła spod bandaża na przedramieniu i kończyła się w biało pomalowanym aparacie ze świecącym zielonkawo ekranem, na którym ukazywały się ostre zygzaki rytmu bicia jego serca; towarzyszył im pikający sygnał dźwiękowy. Poczynając od siostry zakonnej, z przyklejonym do twarzy uśmiechem i ciągle kiwającej głową, kardynał zaczął dokładniej przyglądać się pomieszczeniu. Wszystko było w nim białe: ściany, sufit, skromne umeblowanie, a nawet lampy na ścianach i staromodny telefon stojący na białym nocnym stoliku. Dotychczas nigdy jeszcze bezbarwność jakiegoś pomieszczenia nie przygnębiała kardynała tak bardzo jak w tym momencie, kiedy zaczął sobie przypominać, co się właściwie wydarzyło. Obok telefonu leżała zmięta pożółkła kartka.

Kiedy siostra zakonna zauważyła wzrok kardynała spoczywający na kartce, dotknęła jej ostrożnie nie biorąc do ręki i zawile zaczęła wyjaśniać pacjentowi, iż kiedy go znaleziono, miał ten zgnieciony kawałek papieru w ustach.

– Sytuacja była nader niebezpieczna, Wasza Eminencja bowiem mógł się tym papierem udusić – powiedziała. – Czy jest on aż tak bardzo ważny?

Kardynał milczał. Widać było, że zastanawia się intensywnie. W końcu wziął kartkę do ręki nie przyglądając się jej i zaczął wygładzać dłońmi, tak by można było dojrzeć litery, jakie na niej niewyraźnie napisano.

– Atramento ibi feci argumentum – przeczytał bezdźwięcznie kardynał, podczas gdy zakonnica, która nie zrozumiała jego słów, zawstydzona spuściła oczy i pozornie obojętnie wygładzała fałdy swego białego fartucha.

„Atramento ibi feci argumentum… – czarną farbą nakreśliłem dowód…” Kardynał znał te słowa, mimo że nie wiedział dokładnie, komu je przypisać; był pewien, że jest to wskazówka, prawdziwy ślad.

– Nie wolno się Waszej Eminencji denerwować! – zakonnica zamierzała wyjąć kartkę z ręki Jellinka, ale ten szybko zacisnął dłoń. Zza białych drzwi szpitalnego pokoju dobiegły go czyjeś głosy. Drzwi otworzyły się i do środka weszła dziwna procesja: professore Montana, za nim kardynał Sekretarz Stanu Cascone, dwóch lekarzy asystentów, potem pierwszy sekretarz kardynała Sekretarza Stanu, jego sekretarz pomocniczy i jako ostatni William Stickler, kamerdyner papieża. Zakonnica podniosła się z krzesła.

– Eminencjo! – zawołał kardynał Sekretarz Stanu i wyciągnął do Jellinka obie ręce. Jellinek próbował wyprostować się na łóżku, ale Cascone przycisnął go do poduszki. W tym momencie podszedł do nich profesor, uchwycił dłoń kardynała i zaczął badać jego puls.

– Jak się Wasza Eminencja czuje? – zapytał kiwając głową.

– Chyba jestem trochę słaby, professore, ale w żadnym wypadku chory.

– Powinien Wasza Eminencja wiedzieć, że miał zapaść; nie zagraża ona życiu, ale powinien Wasza Eminencja na siebie uważać. Mniej pracować, więcej chodzić na spacery.

– Jak do tego doszło, Eminencjo? – zapytał Cascone. – Znaleziono Waszą Eminencję, z Boską pomocą, przed wejściem do Tajnego Archiwum. Nie znam miejsca, gdzie powietrze mogłoby być gorsze niż w archiwum. Nic dziwnego, że Wasza Eminencja stracił tam przytomność.

– Czy mógłbym porozmawiać z Waszą Eminencją w cztery oczy? – Jellinek spojrzał na kardynała Sekretarza Stanu twardym wzrokiem. Pozostali goście, jeden za drugim, opuścili pokój chorego. Stickler jeszcze tylko przekazał kardynałowi błogosławieństwo papieża. Jellinek przeżegnał się.

– To wzburzenie – zaczął kardynał Joseph Jellinek. – To była wina wzburzenia. Otóż poszukując wyjaśnienia sensu napisu Michelangela dokonałem pewnego odkrycia…

– Nie powinien Wasza Eminencja brać sobie tej sprawy tak bardzo do serca – przerwał szorstko choremu Cascone. – Michelangelo nie żyje już od czterystu lat. Był wielkim artystą, ale nie teologiem. Jakąż więc tajemnicę mógł ukryć w swoim dziele?

вернуться

* oddział szpitalny