Выбрать главу

Ale nawet wielokrotne powtarzanie tych wersów nie pomogło w niczym Jellinkowi, wszystko bowiem, czego dowiedział się do tej pory, przekraczało jego zdolności pojmowania, a podejrzenia kierowane w tę czy inną stronę sprowadzały nań straszliwe, grzeszne myśli. Przede wszystkim zaś Jellinek nie wiedział, komu, na Boga, można było w Kurii wierzyć, a kogo powinien traktować z nieufnością. W tych dniach niepewności kardynał po raz pierwszy zwątpił w chrześcijańskie ideały, którymi są miłość bliźniego, wiara i miłosierdzie. Zorientował się, że już same wątpliwości są dla prawdziwego chrześcijanina grzechem, i z dala od wszelkich teologicznych spekulacji spoglądał teraz na ten przypadek innymi oczami. Jellinek zaczął wątpić w siebie i swój urząd, ale także i w pozostałych członków Kurii, którzy zamieszani byli w sykstyńską tajemnicę. Samobójcza śmierć benedyktyna przyprawiła jego zmysły o wielki zamęt. Jak kręgi fal spowodowanych wrzuconym do wody kamieniem, linijki jego brewiarza rozpływały się, zaś nałożone na siebie pokutne modlitwy ulatniały wraz z myślą, że padre Pio rozwiązał zagadkę i nie potrafił znieść prawdy zawartej w inskrypcji. Także i głębia zawarta w liturgii nie potrafiła oświecić jego duszy i naprowadzić rozumu na drogę prawdy.

W tej chwili starał się uporządkować więc wszystko, co wydarzyło się od momentu zadziwiającego odkrycia, czyniąc to w sposób podobny do gry w szachy, w której pewien system posunięć związany jest tylko z konkretnymi figurami. Te ruchy zakazane są innym, z wyjątkiem jednej, której wolno wszystko. Kardynał był świadom mądrości, jaką skrywały zasady tej prastarej gry, a także tego, iż działalność Kurii również nie jet niczym innym, jak gigantyczną grą w szachy o stałych zasadach, odbiciem życia. Pojął nagle, iż najważniejsza figura nie posiada największej władzy, nie stanowi także największego zagrożenia; tylko współdziałanie wszystkich pozostałych figur oznacza potęgę i niebezpieczeństwo.

Jako prefekt Kongregacji Wiary, zajmującej się nowymi ideami i błędnymi koncepcjami, kardynał Jellinek wiedział doskonale, że Kościół katolicki posiada wiele odsłoniętych płaszczyzn, które może zaatakować przeciwnik, jednakże najwięcej obaw budziła świadomość braku wiedzy o owym nieznanym przeciwniku, którego ruchy trudno było przewidzieć.

Jellinek czuł się fatalnie, bolał go żołądek. Położył się więc na czerwonej sofie w salonie i zamknął oczy. Jak to możliwe, że liczący 480 lat napis mógł do tego stopnia zaniepokoić Kurię, iż cieszący się najwyższym autorytetem mężczyźni zachowywali się jak szaleńcy i wszędzie zapanowała nieufność, lęk, jaki napawał nieświadomych wobec tych, którzy znali prawdę?

Nagle pojawił mu się przed oczyma dzień, w którym po raz pierwszy w życiu poczuł smak wiedzy. Jej uosobieniem były dla Jellinka przez całe życie książki, ich zbiory, biblioteki i archiwa. Tak, widział przed oczyma jasno i wyraźnie ten dzień, kiedy nie mając jeszcze całych dziewięciu lat po raz pierwszy wszedł do biblioteki. Jego rodzice wysłali swego najstarszego syna z prowincji do wielkiego miasta, do obcych ludzi; mimo iż byli to wujek i ciotka, pozostali oni dla niego także i w ciągu następnych lat tylko obcymi ludźmi.

Joseph pochodził z prowincji, małej wioski o kilkunastu zagrodach. Najmniejsza, najbardziej niepozorna należała do Jellinków, którzy musieli ciężko pracować. Ta praca nie została oszczędzona również i dzieciom, których było czworo, a przede wszystkim najstarszemu z nich, Josephowi. Błędem byłoby jednak nazywać jego dzieciństwo nieszczęśliwym. Było ono tak szczęśliwe jak może być szczęśliwe życie dziecka nie mającego potrzeb i nie znającego życzeń. Rytm jego życia określały upływające pory roku; jego miłymi akcentami były niedziele. W niedziele Jellinkowie szli w swych najlepszych ubraniach do kościoła w sąsiedniej wsi, a potem do gospody, gdzie ojciec wypijał jedno piwo, matka wraz z dziećmi zaś mogła sobie zamówić dwie lemoniady. Z tego właśnie powodu wszystkie niedziele były dla Josepha czymś szczególnym. Proboszcz, organy i gospoda wywoływały u niego wzniosłe uczucia, nieporównywalne z niczym innym. Później, kiedy był już księdzem, jego matka opowiadała, iż kiedyś, gdy zaledwie zaczął chodzić do szkoły, zapytał ją z absolutnie poważną miną, dlaczego niedziela nie może być codziennie.

Dalekie miasto, jakie znał jedynie z rzadkich wizyt z matką, było dla niego zawsze uosobieniem rzeczy nieznanych, wątpliwych i uwodzicielskich. Aby się do niego dostać, trzeba było po półgodzinnym marszu polną drogą wsiąść do jednotorowej kolejki, której szyny służyły wiejskim dzieciom tylko do tego, aby układać na nich fenigi, rozwalcowywane potem przez koła pociągu. Któregoś dnia wypróbował tę sztukę z monetą pięciofenigową, uzyskując w ten sposób wyraźnie większy krążek od swoich przyjaciół. Otrzymał za to także i lanie, kiedy dowiedział się o tym ojciec. Ten bowiem był zdania, że człowiek musi mieć szacunek dla pieniądza, który nie jest stworzony po to, aby go zgniatać; na niego trzeba ciężko pracować.

Joseph z nieufnością spoglądał na życie w mieście; było ono dla niego jakby nienaturalne. Wszystko tłoczyło się tam niemiłosiernie: domy, sklepy, samochody i ludzie. A przy tym w całej swej konstrukcji psychicznej był raczej człowiekiem miasta aniżeli wsi. Nie był zbyt silny, nie miał czerwonych policzków i owej dzikości, jakiej oczekuje się od wiejskich parobków. Nie, Joseph – był drobny, prawie chudy, miał bladą, jasną skórę i podobny był raczej do matki, która wyglądała tak samo jak i on. Być może to właśnie dzięki temu między matką a najstarszym synem istniała taka szczególna sympatia. Matka bowiem pochodziła z miasta.

Aż do chwili pójścia do szkoły Joseph Jellinek niczym nie różnił się od pozostałych dzieci we wsi. Sytuacja ta zmieniła się wraz z rozpoczęciem nauki. Szkoła znajdowała się w sąsiedniej wsi. Wtedy nie było jeszcze autobusów szkolnych, które odwoziłyby dzieci, a nawet gdyby takowy istniał, nie byłoby z niego wielkiego pożytku, jako iż bita, dwupasmowa droga nie nadawała się dla tego rodzaju pojazdów. Jednakże nie to było najbardziej godne uwagi, jeśli idzie o szkolne czasy Josepha; był nim pewnie nadzwyczajny talent, jaki posiadał. W szkole znajdowały się tylko dwa pomieszczenia do nauki, jedno dla klas od pierwszej do czwartej i drugie, dla klas od piątej do ósmej. Chłopiec z zamiłowaniem przysłuchiwał się lekcjom klas wyższych; wkrótce stał się lepszy od pozostałych kolegów i przeskoczył drugą klasę. Na końcu trzeciej nauczycielka poprosiła jego rodziców do szkoły i przeprowadziła z nimi poważną rozmowę. Przez następne wieczory Joseph słyszał, jak rodzice długo naradzali się ze sobą. Potem matka powiedziała mu, że zdecydowali się go wysłać do gimnazjum, aby wyrósł na człowieka. Mieszkać będzie u kuzynki, która wyszła za mąż za profesora.