– Nie wierzę w to! – zawołał kardynał Jellinek. – Po prostu nie mogę uwierzyć!
– Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, księże kardynale, ale tak było naprawdę. Cała ta akcja odbywała się za najwyższym przyzwoleniem, o czym było wiadomo nawet w Watykanie.
– Czy pan wie właściwie, co pan mówi? – Jellinek był wzburzony. – Twierdzi pan z całą powagą, że Kościół katolicki, za wiedzą papieża, pomagał nazistowskim przestępcom wojennym w ucieczce za granicę?
– Nie dobrowolnie, Eminenza, nie z dobrej woli. I w ten sposób zbliżyliśmy się do naszego tematu. Krążyła wtedy po Rzymie pogłoska, że naziści mieli w ręce coś bardzo ważnego przeciwko Kościołowi, coś tak strasznego, że nie pozostało mu nic innego, jak tylko ugiąć się przed żądaniami ODESSY. Właśnie w związku z tym argumentem nazistów padło nazwisko Michelangela. Jak mówiono, cała sprawa miała coś wspólnego z Buonarrotim.
Kardynał w milczeniu wpatrywał się nieruchomo w stojący przed nim na stole kieliszek. Był jak sparaliżowany tym, co usłyszał. Przez kilka chwil obaj mężczyźni milczeli.
– Jeżeli dobrze pana zrozumiałem – odezwał się w końcu drżącym, bełkotliwym głosem Jellinek -…oznaczałoby to… nie potrafię sobie tego po prostu wyobrazić… mój Boże, jeżeli ma pan rację, to oznaczałoby to, że naziści posłużyli się Michelangelem. Na Boga, Michelangelo nie żyje już przecież od czterystu lat! W jaki sposób mógł więc posłużyć jako powód do szantażu? Jakich szkód mógłby przysporzyć Kościołowi?
– Dokładnie tak to można traktować – odparł Adelmann i opowiadał dalej: – Musi ksiądz zrozumieć, Eminenza, że kiedy dowiedziałem się o całej sprawie, minęło już dwadzieścia lat od tamtych dni i aczkolwiek wydała mi się ona wręcz potworna, nie interesowałem się nią zbytnio. Postanowiłem definitywnie zapomnieć o przeszłości. Nie chciałem także, aby mi przypominano o tych nieszczęsnych czasach, ale teraz, kiedy dowiedziałem się o inskrypcji Michelangela, przypomniałem sobie tę historię, jaką w wiele lat później opowiedział mi opat Oratorium, i pomyślałem, że być może pomoże ona Waszej Eminencji. Oczywiście, nie robię tego tak całkiem bezinteresownie; jestem finansistą, prowadzę interesy z bankiem watykańskim i chcę, aby jak najszybciej znaleziono rozwiązanie tego problemu, interesy bowiem potrzebują spokoju. Niespokojne czasy nie sprzyjają tego rodzaju działalności, jeżeli Wasza Eminencja rozumie, co mam na myśli.
– Rozumiem – powiedział kardynał w roztargnieniu – niespokojne czasy nie są dobre dla prowadzenia interesów.
Po tej rozmowie Jellinek nie był już zdolny do rozsądnego myślenia. Pożegnali się i kardynał usiadł na tylnym siedzeniu swego ciemnoniebieskiego fiata.
– Do domu – powiedział do kierowcy. Nie był w stanie w czasie jazdy zamienić z nim choćby jednego słowa.
Zmierzchało już i leżące przed nimi na szerokiej równinie Wieczne Miasto zaczynało migotać tysiącami światełek. Jellinek patrzył przez szybę i myślał o ostrzeżeniu ojca Pio, aby zaprzestać dalszego dochodzenia, zanim nie będzie za późno. Jednakże już za chwilę ogarnęła go wściekłość na własne tchórzostwo. Zacisnął pięści, aż zabolały go palce. Musiał znaleźć rozwiązanie tej tajemnicy. Chciał tego.
W tym samym czasie ojciec Augustyn siedział w Archiwum Watykańskim nad dziwną Księgą Jeremiasza, ukrywającą w swych okładkach „Księgę Znaków” Abulafii. Przyjrzawszy się sygnaturze, potrząsnął głową. Była ona o wiele młodsza od samej księgi; jak się wydawało, mogła być umieszczona w bibliotece nawet po zakończeniu II wojny światowej. Ale co sama księga robiła w Tajnym Archiwum? Augustyn z trudem odcyfrowywał drobne pismo łacińskiego przekładu.
„Ja, nieznany, nic nie znaczący, zbadałem me serce, pytając o drogi duchowych poszukiwań, i odkryłem przy tym trzy rodzaje poznania: powszechnie znany, filozoficzny i kabalistyczny. Powszechnie znana droga używana jest przez ascetów, którzy stosują wszelkie możliwe sztuczki, aby wyrzucić ze swych dusz wszystkie obrazy znanego im świata. Jeżeli jeden z obrazów uduchowionego świata pojawi się w ich duszy, ich imaginacje potęgują się tak bardzo, że potrafią czynić proroctwa, popadając przy tym w stan transu.
Rodzaj filozoficzny opiera się na zdobyciu wiedzy, której używa się w analogiach do nauk przyrodniczych i w końcu w teologii, aby oznaczyć centrum. W ten sposób szukający prawdy dochodzi do wniosku, że pewne przepowiedziane rzeczy wypełniły się już, i wierzy, iż przyczyną tego jest poszerzenie i pogłębienie ludzkiego rozumu. W rzeczywistości są to litery, które uchwycone przez jego myśli i fantazję, wpływają na niego swym ruchem. Jeżeli jednak postawię sobie owo trudne pytanie: dlaczego wymawiamy te litery, poruszamy nimi i próbujemy za ich pomocą osiągnąć jakiś skutek, to odpowiedź znajdziemy przy trzecim rodzaju, wymagającym spirytualizacji. Chcę więc opowiedzieć w tym miejscu, co dowiedziałem się, idąc tą drogą”.
Augustyn chciwie pochłaniał czyste słowa. Jego oczy, stronica za stronicą, przesuwały się wzdłuż linijek drobnego, trudnego do odcyfrowania pisma. Zapomniał przy tym całkowicie o przyczynie, jaka leżała u podstaw jego poszukiwań.
„Bóg mi świadkiem – pisał Abulafia – iż już przedtem znalazłem siłę w żydowskiej wierze i w tym, czego nauczyłem się z Tory i Talmudu. Ale to, co przyswoili mi moi nauczyciele na drodze filozoficznej, nie wystarczyło mi, dopóki nie spotkałem człowieka Bożego, pochodzącego z grona mędrców, kabalisty posiadającego odwieczną wiedzę przeszłości, która jest jednocześnie budująca i straszliwa, w zależności od wiary, jaką każdy posiada. Nauczył mnie on permutacji i kombinacji liter, i mistyki liczb, i rozkazał mi, abym się nimi zajmował. Pewnego razu pokazał mi księgi składające się z niezrozumiałych kombinacji liter i mistycznych liczb, jakie mógł zrozumieć tylko człowiek wtajemniczony, a których nigdy nie pojmie zwykły śmiertelnik, ponieważ nie są one i tak dla niego przeznaczone. Nieco później pożałował swego czynu i chęci doprowadzenia mnie do wyższego stopnia ekstazy, nazwał się nierozumnym i głupim i próbował mnie opuścić. Ale on pociągał mnie tysiącami swoich tajemnic, więc szedłem za nim dniami i nocami i stwierdziłem, że zachodzą we mnie dziwne zmiany. Jak pies sypiałemn pod jego drzwiami, aż zlitował się nade mną i rozpoczął poważną rozmowę, podczas której dowiedziałem się, iż muszę przejść przez trzy próby, aby mógł mi przekazać najwyższą ze wszystkich nauk. Już same te próby, groził mi, wmagają absolutnej tajemnicy, były to swego rodzaju próby ognia, o których zmilczę. Nie chcę jednak milczeć o rzeczach, które dotyczą papieża i Kościoła, i postanowiłem ukazać to, co leży na samym dnie, i ogłosić, że Łukasz ewangelista kłamie. Nie mogę powiedzieć jednak, czy czyni to w niegodnym celu, czy też wbrew swemu przekonaniu. Jednakże należy w tym miejscu expressis verbis ogłosić…”
Augustyn przewrócił stronicę, ale zauważył, że brakuje następnej kartki. Po chwili doszedł do wniosku, że została ona wyrwana. Przewracał stronicę za stronicą w nadziei znalezienia brakującej kartki, ale dotarł do końca księgi i zrozumiał, że ktoś kiedyś świadomie ją uszkodził, pozbawiając zawartej na niej tajemnicy.
Zakonnik przetarł czoło i oczy, jak gdyby chciał w ten sposób zmyć ze swej twarzy zmęczenie. Potem wstał i zaczął wolno przechadzać się przed pulpitem. Jego kroki rozlegały się echem w pustym archiwum. Z dłońmi ukrytymi w rękawach habitu, rekapitulował to, co przeczytał. Wiele rzeczy było dlań niezrozumiałych; długo zastanawiał się nad fragmentem tekstu, w którym napisano, że ewangelista Łukasz kłamie. Co miał na myśli Abulafia pisząc te słowa?